sobota, 27 grudnia 2014

Zasadniczo był to smok. Amanohashidate!



Tak ta wyprawa wyglądała.
Miałam wobec tej wyprawy na Amanohashidate mieszane uczucia. Owszem, wiedziałam, że to drugi (po Miyajimie) z „Trzech japońskich pejzaży”, ale… Cóż poza tym? Mamy więc sławną piaskową mierzeję, „most do nieba”, który - oglądany do góry nogami (gdzieś spomiędzy własnych kolan) - ma ponoć przypominać smoka wzbijającego się w przestworza… I tyle. Jakieś świątynki, jakieś knajpy. Opis robił na mnie średnie wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że nocowałyśmy jeszcze wtedy w Kioto, a tyle pozostało tam do obejrzenia… Jednak zwyciężyła chęć pozwiedzania Japonii W KOŃCU w towarzystwie Mady i Agi (no i Kaszi, oczywiście!), zebrałam się więc w sobie, wstałam o tej szóstej rano (była to szósta lub inna podobna temu barbarzyńska godzina, już nie pamiętam) i wyruszyłam wraz z wymienioną wyżej trójką w podróż ku zatoce Miyazu.

I był tam, kurde, obrotowy most!
Okej, nie mam zamiaru w dalszej części wpisu zaprezentować objawienia typu „O Boże, ta podróż zmieniła moje życie, całe szczęście, że się zdecydowałam!”. Nie, Amanohashidate nie sprzedało mi jakichś transcendentalnych przeżyć, ale było piękne. I głównie piękno to miejsce obiecuje turystom, nie mogłam więc zarzucać komukolwiek niewywiązania się z umowy. Może było trochę ładniejsze, niż się spodziewałam. Dostałam więc swoją złotą plażę z lazurową wodą (bo nie zdecydowałam się w takcie tamtego pobytu jechać na Okinawę, więc jakaś namiastka?), bezchmurne niebo i 35 stopni ciepła (lekką rączką, pewnie było więcej). W końcu jechałyśmy tam podziwiać widoki, a nie ganiać od zabytku do zabytku, a jako miejsce relaksu Amanohashidate sprawdza się w 150-ciu procentach.

Wyciąga nas na górę, z przodu Kasz.
Pamiętam, że każda z nas kupiła wtedy Amanohashidate Pass, który uprawniał nas do przejazdu z Kioto na miejsce i z powrotem, nielimitowanych rejsów promem po zatoce (opcja wykorzystana przez nas do cna), wjazdu wyciągiem krzesełkowym na zbocze góry, do parku Kasamatsu (gdzie właśnie gapiłyśmy się sobie między nogami, stojąc na specjalnie przeznaczonych do tego ławeczkach) oraz wypożyczenia rowerów i przejechania nimi mierzei. Niestety, w ramach tego passu rowery można było wziąć z jednej tylko wypożyczalni. Gdzie akurat nic nie stało. Mierzeję przeszłyśmy z buta. Mimo to uważam, że wykupywanie wszelkich możliwych passów w Japonii to najlepsza opcja na zwiedzanie (choć pewnie zależy, na czym Wam zależy – polecam najpierw podliczyć koszty, porównać ceny, a potem i tak w 80% przypadków samo wyjdzie, że najbardziej opłaca się pass).
Fusion technique z Madao, czo to wyszło


Z tego miejsca też dziękuję Madzie, z którą zawsze (pierwszy raz miało to miejsce chyba właśnie na Amanohashidate, więc wspominam tutaj) najadałam się, obskakując wszystkie shishoku (試食, próbki przysmaków wystawionych na sprzedaż jako omiyage - prezent z wycieczki) w okolicznych sklepach i tym samym obywając się bez lunchu, kiedy kasy już nie było. Ciężkie życie, ale życie.

1 komentarz:

  1. Pamiętam, jakie było wow, kiedy dowiedziałam się, czemu tak śmiesznie stoicie. No i obrotowy most - kurczę, namiastka Hogwartu. ; )

    OdpowiedzUsuń