Może i stoję jak sierota, ale żeby zaraz FACET ? :(
Czas dopisać zakończenie naszej Tokijskiej Trylogii. Trzeciego dnia, w niedzielę (a propos niedzieli:
jedyne coś, co wyglądało jak kościół w Tokio, okazało się być hotelem;
architekt jak zwykle poleciał - następnym razem jadę prosto pod katedrę,
BO PONOĆ JEST) po śniadaniu złożonym z naleśników (tęsknota za takim
jedzeniem jednak tak duża! :D) i kawy ruszyłam na spotkanie z Darkiem. Oczywiście musiał na mnie czekać dłużej niż przewidziałam.
Przy czym potem powiedział, że zanim przyszłam wziął trzech randomowych
Japończyków w niebieskich płaszczach (FACETÓW) za mnie, bo tacy podobni z fryzury.
DAREK KOMPLEMENCIARZ JAKICH MAŁO.
Po odnalezieniu Ani przy centralnym wyjściu z Tokio Eki
(tzn. najpierw 15 minut szukaliśmy samego wyjścia) ruszyliśmy pod Pałac Cesarski,
zaliczając po drodze posterunek policji, bo nagle znikąd zmaterializował się pod moimi
nogami czyjś aparat fotograficzny w kwiecistym etui. Wypełnianie formularza na
policji w Japonii: checked.
Z boskim cesarzem nie pogodosz
Sam pałac był bardzo ładny… I bardzo daleko. Wszystko
pozamykane, nawet pocałować klamki się nie dało, bo brama oddzielona od plebsu
metalowym płotem, stojącym 50 metrów przed nią. Udało nam się zobaczyć tylko
zmianę warty strażników (to muszą być propsy, służba w cesarskiej straży…) i
pospacerować po zewnętrznych (sporych) ogrodach. Tak, przystawiłam sobie darmową
pieczątkę w kalendarzu (^^). Pod pałac planujemy wrócić 2. stycznia, kiedy to
będzie można wejść dalej, a Rodzina Cesarska pokaże się z okazji Nowego Roku poddanym. Ciekawe czy coś zobaczę, ale z moim
wzrostem w Japonii może i zobaczę :D
Jest klimat
Następnym (niedalekim) przystankiem była Yasukuni Jinja.
Niewtajemniczonym napiszę, że to świątynia, w której Japończycy czczą swoich żołnierzy-bohaterów,
tylko że coś im się pierdzielnęło i czczą co najmniej o czternastu za dużo.
Czternastu zbrodniarzy wojennych klasy A z czasów II wojny światowej. Z tego
powodu smutno Chinom, smutno Korei, a Japonia za wiele sobie nie robi.
Faktycznie, w przeciwieństwie do innych świątyń, w Yasukuni aż wuchciło
(tłumaczenie: emanowało) nacjonalizmem, począwszy od flag, a skończywszy na
panach w mundurach Cesarskiej Armii perorujących przez megafon.
"Drogi pamiętniczku, niech Japonia trwa 1000 lat" - a tak na serio to po prostu nazwa świątyni z datą
Jak na ironię, właśnie w tej świątyni postanowiliśmy z
Darkiem kupić swoje książeczki na pieczątki, a następnie (za darmo, pewnie
dlatego, że firmowy sprzęt) wymalowano nam na nich nasze pierwsze kaligrafie.
Niby nic, a japonista się jara na myśl o przyszłej kolekcji.
W perspektywie mieliśmy jeszcze 2,5h powrotu do Hakone,
ruszyliśmy więc w stronę Dworca Shinjuku. W okolicach dworca udało nam się we dwójkę obeżreć
za ok. 500 yenów na główkę (w japońskim fast-foodzie z wieprzowiną w roli
głównej), a więc da się NIE zbankrutować jedząc na mieście, tylko trzeba nie
mieszkać w miejscowości stricte ustawionej pod turystów </3. Później
doświadczyliśmy świątecznej gorączki, kiedy szukaliśmy w wielkim sklepie z
omiyage czegoś dla naszych współpracowników i musieliśmy się nawzajem trzymać,
żeby nie paść na widok cen. Udało się jednak znaleźć dość ogarniętą paczkę
wagashi (japońskie słodycze, głównie z ryżu) imitujących na dodatek KARUTA
(japoniści pamiętają grę polegającą na odnajdywaniu karty z drugą częścią
recytowanego właśnie wiersza, kiedy nie rozumiesz nic, bo wszystko pochodzi z
XII wieku, CO NIE? :D). Aż przytuliłam paczkę z radości.
Kawie zawsze kategoryczne TAK.
Potem jeszcze sieciówkowa (ale dobra i tania, a może dobra
bo tania ^^) kawa i ostatni zachwyt nad miejskim życiem. Trzeba wracać.
Drugi dzień w Tokio. Po najlepszym z możliwych poranków
(śniadanko z kawą zostawione mi przez Kasumi <3) spotykam się – jak zawsze
spóźniona, mimo że miałam do przejścia 500 metrów – z Darkiem i ruszamy na
dalszy podbój stolicy. Plan na dziś: Ikebukuro, Asakusa, Akihabara, Ueno (tego
ostatniego już się nie udało), impreza. Ikebukuro zaskakuje nas zabójczą dawką
sklepów, w tym dwupiętrowym Hello Kitty – land’em („Nie wchodzę, będę jedynym
facetem!” – Darek. Wszedł.), ale tak poza tym wiele do zwiedzania nie ma.
Dostajemy tylko na moment oczopląsu w sklepie z artykułami do rękodzieła, a
poza tym żadni uliczni agitatorzy rozdający darmowe chusteczki jednorazowe z
reklamami nie chcą nam dać paczki. Klątwa gaijina? W końcu zgarniam paczkę
polecającą zakup iPhone’a 5.
Nie mam słów
Z Ikebukuro ruszamy (tym razem już nie z buta, ale metrem,
bo daleko – naprawdę polecam zaopatrzyć się w mapkę metra jak najszybciej po
przybyciu do Tokio, bez tego dzieci we mgle) do Asakusy. Wychodzimy przy Kaminari-mon, a potem jeszcze przez pół godziny latamy
wokół skrzyżowania, szukając się nawzajem z Ewą i Hanią, z którymi byliśmy
umówieni. Przy okazji podziwiamy niedalekie Tokio Skytree i czarny budynek ze
złotą kupą (ew. złotą rzodkwią) na dachu. W końcu się znajdujemy i wspólnie
ruszamy do świątyni Sensōji, zaopatrzonej w wypasioną bramę z lampionem i klawą
uliczkę handlarzy w stylu dawnego Edō (dla niejaponistów: Edō to stara nazwa
Tokio). Jeden łapie mnie, kiedy oglądam chusteczki, zachwyca się, że piękna i jeszcze mądra (ach, och, proszę tak częściej), bo mówię po japońsku, a na koniec rzuca w niezłej polszczyźnie "dziękuję bardzo" - ciekawe, czy mają obcykane klika randomowych słów z każdego języka na potrzeby marketingu.
Powiesiłabym sobie taką pod sufitem
Przy świątyni wdychamy uzdrawiające dymy (choć prędzej można się chyba
tym zatruć, ale dobra, nie będę krytykować im wierzeń), patrzymy z pewnego
rodzaju politowaniem na białych turystów wrzucających pieniążek i modlących się
do Kannon (serio, nie wierzę w powszechny buddyzm wśród Europejczyków
odwiedzających Japonię). Hania pokazuje nam spas w postaci 朱印帳
(shuinchō – książeczka na stempelki ^^). W skrócie: specjalna książka, do
której w każdym chramie/świątyni mogą nam (za drobną opłatą lub bez) wbić
oficjalną pieczęć i dołączyć fajna kaligrafię. Zaczynamy myśleć intensywnie o
sprawieniu sobie takiej pamiątki, co zaowocuje już następnego dnia, w Yasukuni.
Dodam tutaj, że ogólnie strasznie się jaram wystawianymi w różnych instytucjach
darmowymi pieczątkami i przybijam je sobie w kalendarzu – ta ze sklepu Totoro w
Kamakurze rządzi.
Po drodze na spotkanie z resztą ekipy w Kichijōji zaczepiamy
jeszcze o Akihabarę, ale kończy się na przejściu przez neonowe Electric Town,
gdzie mój wzrok przykuwają wszystkie gadżety z „Shingeki no Kyōjin” oraz okryte
od stóp do głów falbankami dziewczyny z MAID CAFE, zapraszające potencjalnych
klientów. Wizyta w jakiejś porypanej kawiarni wskakuje na czołówkę listy „must
do” następnych wizyt w Tokio. Osobiście chyba wolałabym kocią kawiarnię, ale
Ewa mówi, że była i koty mają totalnie wyrąbane na klientów, więc się nie
opłaca. Jestem też trochę przerażona ilością gadżetów dostępnych dla
sperwerowanych na punkcie anime Japończyków w wieku różnym, ale staram się o
tym nie myśleć.
W Kichijōji od razu rzucamy się w wir zabawy – najpierw małe
piwko (albo trzy, i do tego umeshū) w izakayi (danie dnia: chrząstki podobne do
tych z dnia poprzedniego i kurza skóra w panierce, mniam), w towarzystwie naszych
najlepszych polonistów (przybyłych prosto z konferencji w polskiej ambasadzie)
i jednego z ich profesorów (spoko koleś, poznał ministra Zdrojewskiego,
dlaczego ja nie znam jeszcze żadnej takiej szychy? Chyba, żeby liczyć dyrektorów
hotelu, w końcu jeden witał kiedyś cesarza…). Główną atrakcją jest pani
kelnerka w koszulce „TUNA” bardzo ostro stylizowanej na „PUMA” (tak, zamiast
pumy miała rybę) i gra w męskim kiblu, polegająca na sikaniu do celu. Ilość
moczu też się liczy. Wygrał profesor.
Niewyraźny "Gagnam Style", bo skakałam
Przed powrotem do Tamy na nyny uderzamy na karaoke (już bez
profesora, choć miałam okazje zetknąć się jeszcze z białymi kołnierzykami,
kiedy wracając z łazienki weszłam nie do tego pokoiku, co trzeba). Dwie godziny
beztroskiej (dosłownie, każdy kto mnie słyszał wie, jak bardzo NIE POWINNAM
śpiewać) zabawy w otoczeniu namalowanych na ścianach pastelowych delfinów
świecących w ciemności. Polecam wykonanie „いいんですか”,
kiedy umie się płynnie zaśpiewać tylko refren.
No i niezapomniany opening z „Dragon Ball GT”, który
sprawił, że poczułam się znów jak przedszkolak (już lekko spaczony Azją – i zobaczcie,
gdzie mnie to zaprowadziło).
Dobra, czekaliśmy na to całe… 39 dni (licząc od przylotu do
Japonii), ale w końcu nadszedł czas na pierwszą wyprawę do TOKIO, stolicy
blichtru, tłoku, rozpusty i darmowych chusteczek jednorazowych rozdawanych na
ulicach (co jest ważne, bo w sklepie takich nie dostaniesz i potem smarkasz w
papier toaletowy – zgadnijcie skąd wiem). Ponieważ opis trzydniowego pobytu
zajmie mi pewnie z 5 km tekstu, podzielę relację na etapy. Zacznijmy od
piąteczku, kiedy to po wyczerpującym (niepełnym) tygodniu pracy zerwaliśmy się
skoro świt i po obowiązkowych tostach z dżemorem ruszyliśmy na stację (btw. w czwartek
mieliśmy pierwszą lekcję ceremonii herbacianej, na której przez 2,5h uczyliśmy się
składać serwetkę i trzymać czarkę, a wieczorem zabrali nas na bankiet, a nawet
dwa bankiety, których główną atrakcją byliśmy my oraz szwedzki stół - absolutna
miłość, ale o tym może w innym wpisie, jeżeli ktoś wyrazi zainteresowanie!).
Tutaj pozwolę sobie po raz pierwszy zaproponować soundtrack (Emilia się nie
zdziwi; Darek - to o tej piosence mówiłam, ale nie umiem nucić):
Dojechaliśmy na miejsce jak zwykle na czas, pełni
wdzięczności za dobre połączenie (w ogóle, Hakone masterem lokalizacji, proszę
wziąć to pod uwagę przy planach hotelarskich ;)). Shinjuku Eki (Dworzec), na
którym wylądowaliśmy, jest ponoć najbardziej obciążoną stacją świata I BYŁO TO
WIDAĆ, choć tak na serio odczuliśmy ten fakt dopiero przy powrocie w niedzielę. Fakt
przeludnienia skrupulatnie notowali panowie w granatowych kombinezonach, będący
(jak się domyśliliśmy) LICZYCIELAMI LUDZI. Ich praca polegała na klikaniu w
maszynkę tyle razy, ilu ludzi przechodziło obok. Cudowna robota, numer 3 w
moim i Darka Rankingu Najgorszej Pracy Ever. Poczekajcie na resztę zestawienia.
Jak widać, z buta można dojść wszędzie.
W Shinjuku nasza trójka się rozdzieliła. Ania, która
zwiedziła już okolicę wcześniej, pojechała dalej celem spotkania ze znajomym i zakupu
czarnych butów do roboty, bo inaczej na genkanie serio się wkurzą (udało
się). My z Darkiem, po zjedzeniu standardowego lunchu z Seven Eleven,
ruszyliśmy w stronę, jak nam się wydawało, tokijskiego ratusza, ponieważ w moim
przewodniku po Tokio śladami książek Murakamiego (wszyscy wiemy, o jaką książkę
chodzi: a)przydała się, b)opisana w niej Japonia jest prawdziwa, włącznie ze
zdjęciami półek w konbini, które do dziś się nie zmieniły - potwierdzam)
wyczytałam, że jest tam darmowa platforma widokowa. Była, ale wcześniej
zdążyliśmy wjechać na 37. piętro innego wieżowca, gdzie był równie przedni
widok, kawiarnia i woda mineralna po 1500 jenów. Z ratusza zaś zgarnęliśmy całą
wuchtę ulotek – przewodników po dzielniach i jeden przewodnik – książeczkę z
mapą metra, bez której byśmy nie przeżyli, a wszystko to za darmoszkę (zaczynamy
się w tym specjalizować). Spotkaliśmy też numer 2 naszego rankingu (napięcie
rośnie): panów windziarzy. To nawet nie było tak, że jeden koleś przypadał na
jedną windę. Nie, jeden cię wsadzał do windy i naciskał przycisk piętra (był
JEDEN do wyboru), a drugi witał na górze, żeby po zakończeniu podziwiania morza
budynków cię pożegnać i wcisnąć przycisk „parter”. I tak przez osiem albo
dziewięć godzin. Robota pełna niespodziewanych zwrotów akcji.
Przydałoby się to wspomnieć coś o samym widoku miasta, ale oprócz
tego, że człowiek miał ochotę dość zgrabnie zakląć, widząc tę powierzchnię, nie
mogę za wiele powiedzieć. Niech zdjęcia przemówią same.
Wybaczcie odbicie w szybie, od razu widać, że fotograf specjalista.
Z Shinjuku ruszyliśmy do
Shibuyi. Z buta. Bo na mapie wyglądało na to, że blisko, więc czemu by się nie
przejść. Uwaga, dotarliśmy, choć spotykani przez nas Japończycy byli dość
zaskoczeni, kiedy pytaliśmy o drogę NA PIECHOTĘ dokądś. W końcu po co Tokio
jest tak porypane tunelami podziemnymi? Żeby nie chodzić z buta. Nas nie
przewidzieli. Po drodze odwiedziliśmy Cesarza Meiji (czy raczej jego boską
aurę, i boska aurę małżonki) w Meiji Jingu, gdzie załapaliśmy się na ślub w pięknej oprawie, z
kapłanami w drewnianych trepach, panną młodą w białym pierogu na głowie i
drewnianą parasolką nad tym wszystkim. Meiji Jingu (zaopatrzone w naprawdę
wyczesane rozmiarowo bramy torii) stoi w Yoyogi, a stamtąd już tylko kawałek do
Harajuku. Z atmosfery Harajuku zapamiętałam tylko wysyp drogich, markowych
sklepów (ale nie byliśmy jeszcze w Ginzie, więc może nie wiem, co to znaczy „wysyp
markowych sklepów”) i brak sensownego supermarketu w promieniu kilometra (w
ogóle, w Japonii nie ma czegoś takiego jak, kurczę, BIEDRONKA </3).
Trochę mnie boli życie, że nie będę miała takiego ślubu.
W końcu (trochę mi już odpadały plecy od bagażu) dotarliśmy
do Shibuyi, gdzie praktycznie od razu mieliśmy okazję przejść przez sławetne
skrzyżowanie-z-pasami-w-każdą-stronę. Niestety, nie poczułam się jak Scarlett
Johannson w „Między słowami” (ani w ogóle jak Scarlett gdziekolwiek), za to
dzielnica zrobiła na mnie duże wrażenie. Ciekawosteczka: wszystkie restauracje,
sklepy, kawiarnie itp. idą „w górę” – zajmują małą powierzchnię „w metrach
kwadratowych”, ale za to na przykład cztery piętra. Czteropiętrowy McDonald’s i
trzypiętrowy Starbunio, polecam.
Hachiko podniósł znaczenie hasła "wierny jak pies" na nowy level.
Tuż obok osławionego przejścia, przy wyjściu z
metra, stoi pomnik Hachiko ze startym pyskiem (chyba turyści trochę za ostro go
głaskają), gdzie byliśmy umówieni z Koneko. Czekając zobaczyliśmy absolutny
numer 1, posiadacza Żółtej Koszulki Lidera naszego rankingu beznadziejnej roboty: pana w szarfie z napisem „ZAKAZ PALENIA”, którego zadaniem było przekierowywanie
wszystkich kopcących pod Hachiko do specjalnej strefy dla palaczy. Robota
niewdzięczna, monotonna, bez sensu i jeszcze pod gołym niebem. Zwycięzca.
Na wieczór byliśmy umówieni ze znajomymi z tokijskiej
polonistyki i tegorocznymi stypendystkami rezydującymi w Tokio, ale zanim
ruszyliśmy w stronę Tamy, wpadliśmy jeszcze na obowiązkową kawkę na 1. piętrze (tutaj by powiedzieli, że na 2. bo nie
znają pojęcia „parter”) kawiarni. Darek i Ania już uwierzyli, że mówiłam
prawdę, stwierdzając, że „na kawę mogę iść zawsze”.
Tak, to zdjęcie było robione pod Insta.
Podróż do Tamy upłynęła pod znakiem szukania właściwego
połączenia (nie, żeby coś tu nie było oznaczone, ale trudno jest nie zgubić się
w plątaninie kolejek podmiejskich, metra, Bóg wie czego jeszcze – gorzej niż
wszystkie spółki PKP), bycia pilotowanym przez Chiheia (dobrze, że kupiliśmy te
telefony) i radosnego oczekiwania na spotkanie. Tama powitała nas niskimi budynkami
(„To TEŻ Tokio!” – Chihei) i znajomymi twarzami. Zaraz potem nastąpił przeskok do
izakayi (pubu), gdzie spędziliśmy wieczór przy szklankach (wielu) alkoholi w
dobrych (jak na Japonię) cenach i wyszukanych przekąskach w stylu japońskiej
wersji flaków i kurzych chrząstek w panierce (chłopaki, dzięki za zamawianie!
:D). Rozstaliśmy się po północy, choć nie na dużą odległość, gdyż nocowaliśmy w
większości i tak w Tamie i okolicach (dzięki uprzejmości kolegów, którzy przygarnęli
biednych hotelarzy!). Zasnęłam szybko w przytulnym mieszkanku (metraż japoński)
Kasumi, a już następnego ranka…
… Dobra, następny ranek w następnej notce, bo już i tak
przegięłam z objętością.
No dobrze, czas przestać oszukiwać się, że czytacie tego
bloga wyłącznie dla obcowania z moim obezwładniającym intelektem (choć mam
nadzieję, że takie osoby też są… Anyone?). Wysokie statystyki na Bloggerze
zawdzięczam w dużej części japonistom, którzy tez myślą o przygodzie z
hotelarstwem i chcą się dowiedzieć, o co kaman. Nadchodzi więc czas na to,
czego wszyscy są najbardziej ciekawi: na czym polega mój staż?
Otóż od listopada do połowy lutego wraz z Anią i Darkiem
robimy za „beeru boi/ beeru gaaru” (do wszystkich, którzy nie uczyli się
katakany i japlisha: bell boy/ bell girl) na tzw. genkanie, będącym w zasadzie połączeniem
portierni z recepcją. Sprowadza się to do a) dość dużej bieganiny z bagażami. A więc: BAGGAGE IN/BAGGAGE
OUT/BAGGAGE DOWN – to trzy zupełnie RÓŻNE sprawy. Po kolei: wwozisz
bagaż do pokoju gościa, wywozisz go z niego albo pomagasz klientom
opuszczającym hotel stargać walizy na dół po czerwonych schodach ze smokami na poręczy. Także
o mój trening fizyczny się nie martwcie. Poza bagażami co jakiś czas udzielam
gościom esencjonalnych informacji w stylu „Toaleta prosto i w prawo” lub „Przesławna
rzeźba białego koguta znajduje się na tym oto filarze obok recepcji. Tak,
oczywiście zrobię Pani/Panu foteczkę na jego tle… Raz, dwa, trzy, CHEESE!”.
Ogólnie robienie zdjęć jest także ważną częścią naszych obowiązków – równie ważną,
co pozowanie do nich w charakterze atrakcji. Zdjęcia z dziećmi, ze staruszkami,
z wycieczką grupową, pełen zakres.
No i ukoronowanie wysiłków: ご案内
(oprowadzanie nowego gościa po hotelu i tłumaczenie mu, że przez białe drzwi
wychodzi się do ogrodu, a czarnych kapci można użyć tylko idąc na basen albo do
onsenu). Jest to robota tak ważna, że najpierw przez dwa tygodnie tylko
obserwowaliśmy z tyłu (niosąc bagaże), jak robią to Japończycy, potem przez dwa
tygodnie oni obserwowali (niosąc bagaże), jak my usiłujemy to zrobić, a teraz
powolutku zaczynają myśleć o tym, że chyba możemy już robić to sami. Jakby co
to „SZANOWNY PAN KLIENT RACZY ZADZWONIĆ POD 8 NA RECEPCJĘ ZE SWOIM PYTANIEM!” i
pozdro. W przerwach między głównymi atrakcjami wykonujemy randomowe czynności w
stylu czyszczenia wódą poręczy (no dobra, nie jest to może wóda, tylko środek
dezynfekujący, ale still nazywa się „arukooru”), jeżdżenia po dywanie KORO-KORO
(taki lep do zbierania z ubrań włosów WERSJA BIG), sprawdzania poziomu
zachlorowania basenu, czy też wymiany ręczników w przebieralni onsenu (gdzie co
dzień oglądam rzeczy, których wolałabym NIE WIDZIEĆ). Jeśli naprawdę ostro nie
ma co robić, wysyłają nas do Bridalu (dział ślubów), gdzie składamy ulotki w
zestawy, przybijemy pieczątki, wycinamy czerwone strzałki z papieru… Ogólnie
bardzo nas tam lubią, naszemu przybyciu (zwykle w godzinach wieczornych, kiedy
kończą się oprowadzanki, nowi goście nie przyjeżdżają, a trzeba jakoś dojechać
do końca zmiany) towarzyszy czyjeś zawołanie „Dobra, kto ma jakąś robotę, którą
chce zlecić (w domyśle: bo mu się samemu nie chce)?”. Gorzej, jeśli wyrzucą nas
przed wejście, gdzie mamy witać gości, machać do odjeżdżających autobusów i
ogólnie robić dobre wrażenie. Pogoda co prawda jest obecnie niebo lepsza niż w
Polsce, ale i tak zawiewa nam tyłki, a w płaszczach wyglądamy jak 8 Oberkommando.
Nasze mundurki nie byłyby nawet tak straszliwe, gdyby nie kretyńskie
czapeczki (kto widział boya hotelowego choćby w filmie, ten wie, brakuje tylko
NA SZCZĘŚCIE gumki recepturki pod brodą). Zasadniczo czapa powinna być
nasunięta na czoło, ale nie potrafię sobie robić co dzień takiej wizerunkowej
krzywdy, więc obecnie jestem w trakcie eksperymentu pt. „Jak bardzo mogę przesunąć
czapkę na tył głowy, zanim mnie opierniczą?”. Day 30: they still think I am one
of them.
Współpracownicy ogólnie spoko (choć zdarzyło mi się już
dostać srogi op… pouczenie, wypowiedziane z promiennym uśmiechem i TO JEST
CREEPY), nawet bardzo. Na nomikai zaprosili, można pogadać o nie-pracy, a z
tymi mieszkającymi w 寮 to już w ogóle rodzina i wspólne gotowanie zupy na
przenośnym palniku. Jak zdarzy im się za bardzo pocisnąć potocznym japońskim i
z mojej twarzy wyczytają kompletne zero kumy to trochę postękają i przetłumaczą
„z japońskiego na nasz”, a poza tym są zafascynowani tym, że w Polsce zimno,
język tak jakoś dziwnie szeleści, a na Wigilię je się karpia, a nie kurczaka
jak Amerykanie.
Co do gości (w 90% emeryci, w Japonii dopiero po 60tce masz
czas i hajs na wakacje) – odbiór generalnie pozytywny. Jakieś 80% szczerze się
nami jara, że Polska (choć czasem po prostu widzę po twarzy, że hasło „Poorando”
TOTALNIE NIC temu człowiekowi nie mówi i teraz musi się on bardzo starać, żeby powyższy
fakt się nie rypnął), Chopin, zimno (standard), 11h samolotem, japonistyka i w
ogóle, jak ty dziewczynko dobrze mówisz po naszemu, masz tu ciasteczko, zjedz se
(nie pogardzę). Są też wyrozumiali, jeśli zatnę się przy uniżonym oprowadzaniu
do szanownego pokoju. Ale nie wszyscy. Czasem trzeba znieść fakt, że przez 15
minut para (lub więcej) typów patrzy się na ciebie jak na kosmitę, niepewna
tego, co ty właściwie mówisz, bo niby brzmi jak japoński, ale ty nie jesteś
tutejsza, więc IT’S A TRAP!
Gdzieś co dziesiąty gość naszego hotelu
Dobrze, koniec tych malowniczych opisów genkanu. Po tej
części stażu czekają nas jeszcze cztery miesiące restauracji, a potem wisienka
na torcie: dwa mieszki w Kikkasō. Kikkasō to osobny pawilon, całkowicie w stylu
japońskim… I w zasadzie póki co tyle wiem, bo dotarłam zaledwie do drzwi
wejściowych, odprowadzając wycieczkę emerytów na lunch. Co samo w sobie jest
niezłą beką, bo lecisz na czele peletonu z żółtą chorągiewką, którą następnie
machasz kierowcom na przejściu dla pieszych, żeby stanęli, przepuszczasz swoją
wycieczkę na drugą stronę, a na koniec ukłonami dziękujesz samochodom za
zatrzymanie się.
Z okazji faktu, że znów mamy wolny weekend i tym razem swoje
wojaże ograniczyliśmy do zakupów i kościoła w Odawarze (oszczędności przed
przyszłym tygodniem, sesesese…) szarpnęłam się na wpis wspomnieniowy o północy –
cofnijmy się więc o 7 dni:
SOBOTA, 23 LISTOPADA – ODAWARA, KAMAKURA
Japończycy hasło "zamek" rozumieją generalnie trochę inaczej niż my
Tak, widzieliśmy go (konkretnie Darek i ja, w towarzystwie
naszej japońskiej koleżanki A., która jest świetnym przewodnikiem, nauczycielem
japońskiego i senpaiem w pracy na genkanie). Tak, jest duży. Tak,
powiedzieliśmy na głos, że jest duży. Ale zacznijmy od początku, a był on
wczesny: spotykamy się jeszcze się w trójkę (Polaków) na śniadaniu, by
wspólnie dotelepać się pociągiem do Odawary (jedzie dłużej, jest przesiadka i
nawet w pewnym momencie zawraca, ale JEST TANIEJ NIŻ AUTOBUSEM i to zabija
wszystkie kontrargumenty), skąd Ania wyrusza do Tokio na spotkanie przygody
(i tokijskiej polonistyki), a my z Darkiem – z buta do 小田原城
(zamek w Odawarze). Ekspozycja na zamku czaderska, po zbrojach widać, że
Japończycy byli kiedyś jeszcze mniejsi (trudno uwierzyć), widzimy monetę z
dziurką z 621r. (mój Tata zareagował na tę informacje krótkim „OJACIE.”), z
balkonu na najwyższym piętrze rozciąga się świetna panorama gór i oceanu – w ogóle
góry plus woda równa się majndfak. Potem zaciągam Darka do pączkarni, bo
chcę donuta w kształcie głowy Snoopy’iego, ale się skończyły już. Aha, po
drodze widzimy jeszcze dwie jinjie (Ninomiya Jinja i Tenjinjia), przy czym
w pierwszej odbywa się właśnie 七五三 (Shichi-Go-San, święto japońskich
dzieci w wieku – jak sama nazwa mówi – siedmiu, pięciu i trzech lat). W ogóle japońskie
dzieciaki budzą w nas jakieś chore instynkty rodzicielskie (szczególnie jeśli
ich rodzice robią im zdjęcia przy nas jako jednej z atrakcji hotelu).
SUICA z pingwinkiem, znajdźcie koneksję...
Spotkana chwilę później A. pomaga nam wyrobić sobie karty z
pingwinkiem (SUICA – możesz ją sobie naładować hajsem i potem tylko odbijasz na
bramkach w pociągach i autobusach zamiast latać po biletomatach, +100 do SWAG-u
bo sczytuje nawet po przyłożeniu do maszyny całego portfela) i mkniemy
pociągiem po wybrzeżu wprost do Kamakury, na spotkanie Daibutsu (dla tych
którzy nie są z japonistyki i nie mieli sławetnej czytanki na pierwszym roku
ani zajęć z Doktorem K. później: jeden z dwóch Wielkich Buddów w Japonii,
powstały w 1252 roku, w odróżnieniu od Daibutsu z Nary stoi na wolnym powietrzu).
U Daibutsu jak zwykle wuchta wiary, ale jakoś udaje nam się porobić sobie
świetne (niekiedy aż zbyt świetne) foteczki, a potem nawet wejść do posągu (za
jedyne 20 jeniaczy).
Wielkie Lacze Wielkiego Buddy, nie wiem czy nosi
Wielki Środek
Po drodze z Kotoku-in (tam stoi Budda) na stację wstępujemy
do Hasedery, kolejnej buddyjskiej świątyni z wielkim posągiem (tym razem
Kannon, bodhisattwa miłosierdzia, największy drewniany posąg w Japonii, chyba
mieli jakiś kompleks w tej Kamakurze). Czujemy, że Doktor K. byłby dumny,
jednak na świątynię Hachimangu nie mamy już czasu, bo robi się ciemno –
decydujemy się wrócić wiosną, kiedy będą sakury, bo ponoć niezły widok. Za to
jemy kolację w chińskiej knajpie (obżeramy się jak zgadnijcie co) i odwiedzamy
SKLEP TOTORO <3 Jeszcze kawa na dworcu w Odawarze na dobitkę i mogę wracać
szczęśliwa do Hakone.
NIEDZIELA, 24 LISTOPADA – JEZIORO ASHI, HAKONE MACHI
Nad jezioro Ashi (芦ノ湖)docieramy autobusem „górskim” (登山バス) krążącym wewnątrz Hakone (tak bardzo rozwalonego
przestrzennie miasta jeszcze nie widziałam). Bulimy za niego tyle ile za pociąg
z Odawary do Kamakury, nadal szukam w tym logiki. To na szczęście jedyny
grubszy wydatek tego dnia, bo reszta odbywa się zgodnie z podsumowaniem Darka „Zwiedzanie
po polsku – idź z buta, bo żal Ci hajsu na statek, obiad kup w konbini”. Tak na
serio, statek krążący po jeziorze uznałam za przesadę, zwłaszcza biorąc pod
uwagę fakt, że przywiezione z Polski oszczędności topnieją, a lunch faktycznie
mieliśmy z Seven Eleven, bo nas przycisnęło, ale obiado-kolację zjedliśmy już
jak ludzie, w knajpie. Przy okazji polecam wybór japońskich gotowych przekąsek typu
onigiri z różnymi „wkładkami”, będzie mi tego brakowało w Polsce. Kupiliśmy też
zieloną Shizuoka Colę na spółę. Smakowała, uwaga, jak cola.
Darek umie robić zdjęcia
Co do przebiegu wycieczki: na pierwszy ogień poszła Hakone
Jinjia, bo wszyscy nam ją strasznie polecali (w tym pewien strasznie miły pan,
który też pracuje na genaknie i zawsze nas zagaduje, ale ja niestety NIE ZAWSZE
go rozumiem… Cóż, jak polecał Hakone Jinjię to zrozumiałam). Faktycznie, robi
wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest czerwonym kompleksem
budynków skitranym w zielonym lesie, a najniższa z jej bram (torii) stoi w
wodach jeziora. Na dodatek nie trzeba bulić za wstęp, miła odmiana po Kamakurze
(choć nawet tam to nie były jakiś kosmiczne pieniądze, najwyżej 500 jenów za
Hasederę). Z jinji ruszamy w górę jeziora (o ile tak można mówić), licząc na
to, że skryta za „półwyspem” Fuji w końcu nam się pokaże. Później się okazuje,
że gdybyśmy poszli w drugą stronę zobaczylibyśmy ją po jakichś 10 minutach, ale
póki co dzielnie brniemy i jaramy się, kiedy widzimy wierzchołek z pomostu
(razem z grupą Chińczyków, którzy chyba też się jarają po chińsku). Potem
trochę nam przechodzi, bo jakoś nie widać jej bardziej w miarę przybliżania,
więc zawracamy. Dobre posunięcie. Z drugiej strony 元箱根 (Motohakone,
część Hakone) i dalszego 箱根町 (Hakonemachi, zgadnijcie co to)
widać górę jak na dłoni, więc robimy fotki jak szaleni. Niestety, psuję każdą
próbę ujęcia w jednym kadrze Darka i Fuji, ale przynajmniej jest się z czego
śmiać. Pod koniec wycieczki widzimy jeszcze hotel z najbrzydszą fasadą świata
(w środę się okaże, że to filia naszego, mają gust jak nic), jedną świątynię
buddyjską i jedną jinjię. I czujemy się prześladowani przez pana sprzedającego
pieczone ziemniaki z samochodziku wyposażonego w głośnik nadający non stop
jedno zawodzenie, brzmiące jak „Tiiiii iiii jaaaa, dziagajmoooooo”
(interpretacja Darka). Samochodzik ten widzimy (a raczej słyszymy) gdzieś 15sty
raz tego dnia, wliczając w to wszystkie nasze wędrówki po okolicy. W środę na
oficjalnej delegacji też go usłyszymy. Kierowca albo jest bardzo wytrzymały,
albo głuchoniemy.
Wracamy w największym korku świata (kiedyś zrozumiem, jakim cudem
droga wiodąca przez, kurde, góry korkuje się z regularnością Alei
Niepodległości po 16:00) przez godzinę, ale w sumie mało wiem, bo śpię prawie
przez całą drogę. Następnego dnia już praca…
Każdy, kto mnie w miarę zna wie, że mam kompletnego
świra na punkcie jedzenia, ale raczej w stronę: nie jem, bo utyję (faktycznie,
zwykle tak się kończy). Pomijając fakt, że wszystkich to już denerwuje, Babcia
załamuje ręce, a Kaszynie tylko raz udało się wziąć ze mną na pół dwa kebsy w
cenie jednego, tak już po prostu mam i dobrze mi z tym. Jednak od przylotu do
Japonii WSZYSTKO się zmieniło.
Przez pierwsze kilka dni, spędzonych głównie w Osace i na
orientacji w Hakone, mieliśmy wrażenie, że non stop jemy. Było to cudowne,
zawsze nam stawiali i do tego porcje ogromne. Jedzenie, jakiego w Polsce nie ma
(bądź jest drogie – sushi) tutaj praktycznie na wyciągnięcie ręki. No to super,
nikt się przecież nie będzie hamował! Po raz pierwszy w życiu jadłam więc
małże, kalmara, surowe jajo wbite na ryż, lody o smaku zielnej herby, nabe… I
pewnie milion innych rzeczy, tyle że nie wiem, jak się nazywają.
Bentō - nie pytajcie, bo nie wiem
No właśnie – jak już pisałam, często lecimy tutaj w ciemno.
Nazwy dań nic nam nie mówią, na dodatek często są w kanji, które widzimy
pierwszy raz w życiu (co tydzień bawię się w zgadywanki nad rozpiską w stołówce - "o, tu jest znak na świnię!"). Na szczęście Japończycy wypracowali równie dziwny, co
przydatny system prezentowania plastikowych atrap dostępnych dań na wejściu do knajpy,
więc wiemy chociaż na co się przygotować psychicznie i czy będzie to miało oczy,
a przy okazji można pokazać palcem i powiedzieć „TO”, jeśli nie umiemy
rozczytać menu.
A menu zwykle jest bogate i zupełni inne niż polskie. Do tej
pory zastanawiam się, jak Japończycy żyją bez chleba (serio, nie ma takiego
normalnego, ewentualnie nadmuchany tostowy z kromkami o grubości dwóch naszych).
Słodkie wariacje na temat wypieków francuskich, które można dostać w
przyhotelowej piekarni są ciekawe (zwłaszcza, gdy dostaje się je za darmo, bo
się nie sprzedały) ale po pierwsze: nie dałabym za nie tyle hajsu w życiu, a po
drugie: nie umywają się jednak do naszych rodzimych produktów. Ubolewam, że nie
mamy w 寮 (akademiku) piekarnika, bo wtedy bym im pokazała, kurde.
Wagashi - dosłownie "japońskie słodycze", te akurat z nadzieniem z fasoli
Darek ma teraz fazę na tęsknotę za pomidorówką, ale mnie
osobiście nie brakuje (póki co) niczego, zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość
żarcia dostępną w naszej stołówce. System wydawania posiłków trochę się zmienił
(na lepsze) od czasu poprzednich polskich stażystek, tak więc teraz mamy do
wyboru codziennie: wypasione danie specjalne, danie standardowe (obydwa co
dzień inne) z różnymi dodatkami, do tego zawsze zupa miso i ryż (jeszcze
lepszy, od kiedy pokazali nam posypki w dwóch różnych smakach: ryba i jajo), do
tego – jeśli Ci nie przypasuje żadne z powyższych – udon, soba, ramen (czyli
trzy wariacje na temat zupy z makaronem) i ryż curry. To na obiad i kolację, z
rana zaś serwują nam tosty wielkości kartki od zeszytu z dżemorem, a do tego
kawa. Niby to wszystko na bony, więc cena gra rolę, ale w przeciwieństwie do standardowych pracowników my za swoje nie płacimy. Żreć, nie umierać.
Randomowe 定食(teishoku) - danie dnia na stołówce
Ponieważ oprócz stołowania się w pracy mamy duży zapał do
jedzenia na mieście (w myśl nowej zasady „Nie jestem głodny, ale zawsze chętnie
coś zjem”), udało nam się już skosztować pierożków gyoza na wynos, chleba melonowego
z kawałkami czekolady, JAKIEGOŚ DZIWNEGO CZEGOŚ PODGRZEWANEGO W GARZE (zaginęły
mi gdzieś spisane z menu kanji), 回転寿司 (kaitenzushi - sushi, które kręci się w kółko
na taśmie i bierzesz taki talerzyk, jaki chcesz), wątróbek na patyku, ciacha z
nadzieniem z czerwonej fasoli (gastro po imprezie firmowej)… Well, więcej
grzechów nie pamiętam. Nadal nie jest to nawet procent tego, co chciałabym tu
zjeść, ponieważ po wejściu do spożywczego dostaję pląsawicy gałek ocznych od
nadmiaru wyboru. Nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnej ilości butelkowanych i
puszkowanych kaw, dostępnych WSZĘDZIE, w tym w 自動販売機
(jidōhanbaiki - automacie sprzedającym) pod naszym akademikiem. Podgrzewanych. Co bywa
niebezpieczne, bo ostatnio się zaziębiłam, biegnąc po pracy po Boss Coffee.
No elo. Aha - herbaty nigdy nie są słodzone jak u nas, to był szok
Aha, takie ze Starbunia też można kupić w każdym spożywczym. A sama kawiarnia
ma ceny porównywalne z polskimi, co przy japońskich zarobkach czyni ją nawet
tanią. Takim to dobrze, polecam kasztanowe latte.
Coś dziwnego (ale dobrego) w garze
Biorąc więc pod uwagę, że co dzień opierniczam się jak dzika
świnia, nie mogę wyjść z podziwu, że waga nie drga, a pasek zapinam nawet
ciaśniej niż przed wyjazdem (w przeciwieństwie do Kasz, która ostatnio chwaliła
mi się oponą przez Skype). Japonio, czym sobie zasłużyłam na taką dobroć? Nie
wiem, ale nie przestawaj!
A co do alkoholi mam tylko jedno do powiedzenia: 飲み放題 (nomihōdai - płacisz określoną kwotę i masz otwarty bar). Serio.
Chcę tego w Polsce. A także 梅酒ローック (umeshu rokku - coś jak whisky on the rocks,
czyli wino śliwkowe z kostkami lodu) i 熱燗 (atsukan - ciepła sake, ale nie taka niedobra
jak „ciepła wóda”, serio jest gorąca).