środa, 28 października 2015

Proście, a dostaniecie po głowie - Tengu Matsuri

W poszukiwaniu mądrości ludzie robią dziwne rzeczy. W poszukiwaniu rozrywki jeszcze dziwniejsze. Mniej więcej te dwa cele towarzyszyły nam, kiedy piętnastego października po zajęciach wsiadłyśmy w autobus i ruszyłyśmy do centrum Minoh, by tam w świątyni Saikōji (jap. 西江) wziąć udział w Tengu Matsuri, święcie mającym zapewniać biorącym w nim udział dzieciom mądrość, a kobietom… Inny rodzaj pomyślności, ale po kolei. 

Złej jakości panowie w gatkach
Jak poinformował nas spotkany na miejscu dziadek – fotograf, właściwa impreza miała zacząć się o dziewiętnastej wieczorem. Zgromadziłyśmy się więc wraz z tłumem na placu przed jednym z pawilonów, a o wspomnianej godzinie panowie ubrani w stylowe białe majciochy i słomiane klapeczki (powinno być to trochę widać na zdjęciach, ale ich jakość pozostawia wiele do życzenia – wybaczcie; jaka blogerka taka relacja) wyturlali na zewnątrz wielki bęben i zaczęli w niego rytmicznie naparzać. Tuż po tym otworzyły się rozsuwane drzwi i zza nich wychynął czerwonogłowy smoko-lew, shishi. Jak się później okazało, przez resztę wieczoru miał on za zadanie głównie melancholijnie kołysać się w miejscu, czasem może wychodzić do ludzi i kłapać zębiskami nad główkami dzieci (jedno wsadzenie główki w paszczę lwa = rok bez chorób, promocja!). Czasem tylko trochę burzył się, kiedy podbiegał do niego gwiazdor wieczoru – TENGU, legendarne stworzenie, które najłatwiej poznać po długim nosie. Pojawieniu się tengu towarzyszyły krzyki i piski dzieci, bowiem jako gwiazda matsuri przez cały wieczór zajmuje się on… Bieganiem w tłumie i zdzielaniem po głowie każdego bambusowym kijem, który w przerwach pociera o drugi kij, generując charakterystyczny dźwięk. Nie robi tego, bo jest sadystą (chociaż kto go tam wie) – uderzenie takie ma przydać „ofierze” mądrości. Stąd też dzieci niby uciekają i się boją, ale jednak każdy się podstawia, żeby dostać od tengu. 
Tak sobie kłapał

A właściwie nie boją się te, które już są na tyle duże, by ogarnąć, że to dziwne coś z piórami na głowie, w pelerynie i gaciach to tylko przebrany wujek Shinsuke (czy inny Wataru), a nie demon, który zaraz je zatłucze. Te, które jeszcze tego nie ogarniają, wyją w niebogłosy i starają się za wszelką cenę wyrwać roześmianym rodzicom, ciągnącym ich w stronę niechybnego ciosu.  Dobry wieczór, panie Tengu, to mój synek Tarō, dwa latka. Jeden strzał poproszę. – Tak to mniej więcej wygląda. Jak długo dzieci potem leczą się z traumy, nie wiem. Może jak u nas po wizycie Gwiazdora/Świętego Mikołaja/Dziadka Mroza/wstaw postać właściwą Twojemu miejscu zamieszkania. 

W ciągu wieczoru liczba długonosych demonów wzrosła do trzech, shishi czasem wskakiwał w tłum i kłapał, czasem mierzył się z którymś tengu przy akompaniamencie ostrego bębnienia (zawsze kończyło się to remisem i powrotem tengu do zdzielania tłumu), dzieci biegały w kółko, dorośli (w tym my) z nimi i wszyscy się cieszyli.

Pocztówka z matsuri
Każda z nas oberwała przynajmniej raz (ja cztery, z czego dwa ciosy były w serii, to prawie jak znęcanie) i już się cieszyłyśmy, jakie będziemy mądre, kiedy pulchna pani Japonka koło nas dostała od tengu ostro po tyłku i odskoczyła z chichotem. Okazuje się, że taki rodzaj przemocy ma sprawić, że kobieta będzie rodzić dużo zdrowych dzieci. Jednak nas potraktował nadal jako żądne wiedzy pacholęta, nie kobiety gotowe do rozpoczęcia życia rodzinnego ;) 

W międzyczasie zdążyłam udzielić wywiadu pani z radia, która podbiła do nas, żądna opinii z zagranicy. Cóż mogłam jej powiedzieć? Matsuri to świetna zabawa :)

次回: Last month / 10, zarzucam Was randomowymi zdjęciami, będzie fajnie!


 
Na koniec filmik tragiczny artystycznie, ale widać tengu w akcji (i słychać mnie) :)


środa, 21 października 2015

Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę!

Trzeci wpis drugiej serii (mój blog ma SERIE! Jak ANIMU!), czas zrobić coś dobrego dla świata. Może wśród czytelników znajdą się jacyś przyszli japoniści/obecni pierwszoroczniacy (co ja gadam, to pewnie jakaś połowa wejść, reszta to rodzina), którym przyda się garść wskazówek jak dostać się do Japonii na dłużej. Nie płacąc. He-he.

Takich rzeczy nas tu uczą :o
A więc tym razem przedarłam się na ziemię samurajów jako studentka. Przedarłam dosłownie, ponieważ żeby zostać stypendystą japońskiego Ministerstwa Kultury i Edukacji (jap. 文部科学省, czyt. Monbukagakushō, potocznie: monbushō, jeszcze potoczniej: monbu), przynajmniej w Polsce, trzeba się nagimnastykować. Najpierw egzamin pisemny, gdzieś w lutym, w stolicy, bo czemu miałoby być blisko. W ostatnich latach podzielony na trzy części: banalną, dość łatwą i CO-TO-MA-BYĆ?! Przy opisywaniu poziomu trudności tej ostatniej posłużę się anegdotką: podchodziłam do egzaminu na drugim roku, w części trzeciej nie wiedziałam w ogóle, czy to jeszcze japoński. Pojechałam na rok do Japonii, wracam, podchodzę jeszcze raz: nadal w niektórych momentach nie jestem pewna, czy to jeszcze japoński.  Zachęciłam Was wystarczająco? 

Ale jakoś się to zdaje. To znaczy niektórzy. Ci niektórzy mają potem dwa tygodnie na skompletowanie miliona niezbędnych dokumentów, świadectwa pełnej abstynencji i dobrego zachowania w grupie Smerfów w przedszkolu, a potem podchodzą do części ustnej, czyli w zasadzie rozmowy kwalifikacyjnej. Która zwykle jest spoko, przynajmniej w porównaniu z pisemnym. Po tej części zabawy można już spokojnie czekać pół roku na wyniki. W procesie rekrutacji potencjalny stypendysta może wybrać z listy trzy uniwerki, na które najbardziej chciałby się dostać (i – z tego co wiem – w dziesięciu przypadkach na dziesięć na któryś z nich się dostanie – mówię oczywiście o aplikacjach rozpatrzonych pozytywnie). 

W sierpniu zwykle przychodzi taki dzień, kiedy tablice wszystkich japonistów zalewa fala postów typu „DOSTAŁAM/-EM SIĘ!” , „合格!/ ZDANE!”, co oznacza, że przyszły wyniki. Teraz pozostaje jeszcze popisać sobie przyjacielskie maile z przyszłym przyszywanym alma mater, załatwić wizę studencką (przy okazji poznając Warszawę, bo przegadało się przystanek przesiadkowy w autobusie :|), spakować się, upić na do widzenia i wsiąść w samolot sponsorowany przez Japonię. 

Trzy książki, służące tylko do wyboru przedmiotów :o
Po jakichś 20 godzinach (maksymalnie dwa dni, ale może przy powrocie znów mnie zaskoczą) lądujesz dalej lub bliżej swojego przyszłego miejsca zamieszkania. Jeżeli masz szczęście, pozwolą ci się umyć i przespać. Jeżeli nie, z miejsca zostaniesz zaprzęgnięty do wypełniania stosu papierów, podpisywania formularzy, zakładania kont bankowych (w naszym przypadku papierologia odbywała się w dużej sali wykładowej z tutorialem w PowerPoincie wyświetlanym na rzutniku, a trzeba dodać, że w większości przypadków trzeba było wpisać tylko swoje imię i nazwisko). A potem jeszcze nieśmiertelne, kilkudniowe オリエンテーション (orientacja), podczas którego każdy dostaje jakieś (na oko) 30 kilogramów wszelkiej maści papierzysk, ulotek, mapek (mapę kampusu mam w czterech czarno-białych egzemplarzach i jednym kolorowym). A w końcu zajęcia. Tutaj Osaka wygrywa: przez pierwsze dwa tygodnie października mogliśmy chodzić swobodnie na wszystkie przeznaczone dla stypendystów zajęcia, by po takim próbnym okresie wybrać te, na które chcemy chodzić w semestrze zimowym (w całym roku trzeba zaliczyć 21 przedmiotów, przynajmniej w tym programie badawczym, który wybrałam). Poza tym – właśnie – coś tu jeszcze trzeba badać (chyba, że wybierze się opcję 研修, czyli takiej „ogólnorozwojówki” – nic nie badasz, piszesz małe tematyczne wypracowania zamiast jednej, dłuższej pracy). BADAM BUDDYZM, BO TAKĄ JESTEM EKSPERTKĄ W TEJ DZIEDZINIE :D Tematyka samych zajęć jest bardzo szeroka: ekonomia, literatura, językoznawstwo, historia, manga, etc. To z przedmiotów „researchowych”, stanowiących jakieś 30 – 40% całości. Reszta to JAPOŃSKI, podzielony na bloki tematyczne: pisanie, czytanie, słuchanie, tłumaczenie (w końcu! Mam prawdziwe zajęcia z tłumaczenia!). W większości bardzo fajne, tylko z dwóch – trzech próbnych godzin chciałam uciekać oknem. 

A poza tym… Studenckie życie. Ale o tym kiedy indziej, tutaj już robi się zbyt duszno od informacji. 

次回: O tym, jak poszłam na matsuri i dostałam po głowie bambusową pałką, cztery razy.

wtorek, 13 października 2015

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma - Nipponbashi

Dzisiejszy odcinek moich przygód upłynie pod znakiem kontrowersji, bo zabieram się za temat, który dość trudno opisać. To znaczy mnie jest trudno – być może zbyt mało książek antropologicznych przeczytałam w życiu. Czytałam za to „Japoński wachlarz” Joanny Bator i zdecydowanie nie pomogło mi to w zrozumieniu tematu :) Bator w swojej książce malowniczo opisuje Akihabarę – dzielnicę Tokio, będącą mekką fanów elektroniki i anime. Ja zaś podczas pierwszej wycieczki do „Osaki właściwej” nie mogłam powstrzymać się od wizyty w Nipponbashi (nie mylić z tokijskim Nihonbashi, miejscem najgorszego ulokowania autostrady w historii ludzkości), uznawanym za osaczańską wersję Akiby.

Złapię je wszystkie!
Na pierwszy ogień poszła chyba największa świątynia otaku (czyli dość ortodoksyjnych fanów mangi i anime, gdyby ktoś z czytelników jeszcze tego słowa nie słyszał) – pięciopiętrowy sklep Animate. A więc w Animate – w miarę zakupów wjeżdżając coraz wyżej – znaleźć można chyba wszystko, o czym mógłby pomarzyć przeciętny mangozj… Entuzjasta animacji japońskiej (na wypadek, gdyby ktoś się właśnie zapowietrzał i obrażał – także się do nich zaliczam). Maskotki, figurki, karty, plakaty, poduszki, cosplaye, teczki, zeszyty, koszulki… W samym kąciku „Gintamy” mogłabym wydać połowę stypendium (mają tam WSZYSTKIE regionalne edycje teczek! Co prawda połowę pokupowałam już ostatnio we właściwych miastach podczas podróży, ale druga połowa…). Ludzi dużo, kolejka do kasy kilometrowa, muzyka AKB48 płynie z głośników, interes się kręci i hajsy zgadzają. 

Tego nie znajdziecie w scenariuszu oryginału
Ale idziemy dalej. A na kolejnych piętrach zaczyna się to, czego nie znajdziemy w klasycznym sklepie, dajmy na to, Shōnen JUMP*. Wchodzimy między półki, regały, całe rzędy zastawione od góry do dołu tzw. dōjinshi (同人誌 – nazwa mająca oznaczać „pismo dla ludzi o takich samych zainteresowaniach”). I zaczyna się zabawa. Jeżeli ktoś z Was jeszcze nie spotkał się z tym terminem, proponuję wpisać w Google tytuł wybranego anime w połączeniu z hasłem dōjinshi – ale jeżeli ktoś spojrzy Wam przez ramię, mnie nie wińcie za konsekwencje. Mowa tu bowiem o rysowanych fanowską – mniej lub bardziej profesjonalną – ręką mangach, wykorzystujących postaci i historie pierwotnie zawarte w innych, „oficjalnie” wydawanych tytułach. Takie rysowane fanfiction. Z tym, że fanfiction nikt nie wydaje i nie sprzedaje za kasę. Jak to się ma do praw autorskich? Nie mam pojęcia. Internet podpowiada, że rynek dōjinshi  jest nielegalny z punktu widzenia japońskiego prawa. A jednak istnieje dość otwarcie i autorzy poszczególnych tytułów jakoś nie rzucają się na twórców takich dzieł za kradzież postaci i wykorzystanie ich… No cóż, w większości w dość niecnych celach. 

Dalej nie idź, jeśli masz wrażliwą psychikę
Umówimy się, istnieją jakieś „łagodne” dōjinshi. Ale po spędzeniu między półkami dobrych kilkudziesięciu minut mogłam stwierdzić śmiało, że nie są one w głównym nurcie. A co jest? Cóż, zasadniczo rzecz biorąc: miłość. Rzucę „Gintamą”, bo jest popularna (choć zdecydowanym rekordzistą w dziedzinie TAKICH dōjinshi jest „Shingeki no kyōjin”). Mamy sobie głównego bohatera – Gintokiego. I drugiego ważnego bohatera – Hijikatę. Dwie męskie postacie, popularne, laski lecą. Z tym, że część dziewczyn chciałaby więcej, a że akurat „Gintama” nie należy do produkcji, w których romans między męskimi bohaterami jest możliwy… Mnóstwo amatorskich mangaków chwyta za ołówki. A reszta biegnie do Animate i innych okolicznych przybytków na zakupy. Co ciekawe, w większości faktycznie są to dziewczyny (jeżeli chodzi o yaoistyczne opowiastki, bo gatunków jest wiele). Czy wszystkie Japonki są więc fankami pikantnych (w różnym stopniu) historyjek? Nie. Czy te, które są, czymś się odznaczają? Nie,  mijające mnie między półkami dziewczęta były na wskroś „zwykłe” i wcale nie biła im z oczu deprawacja, nawet nie sapały ciężko. Co o tym sądzą inni mieszkańcy Wysp? Niektórzy pewnie się dziwią, inni uważają, że świat się kończy z taką młodzieżą i do nauki by się wzięli. Nipponbashi czy Akihabara to nie cały kraj, co jednak nie znaczy, że można całkowicie wymazać ich istnienie. Ale bardziej niż to, co kręci Japończyków (i czy tylko Japończyków, w końcu turystów też było tam co niemiara; każdy chce kupić ulubiony, niedostępny w kraju tytuł :D) interesuje mnie skala zjawiska i jego charakter (naprawdę NIKT ich nie pozywa o te prawa autorskie?!). Nie próbuję też powiedzieć, że to wszystko takie niewinne i motylki fruwają, ponieważ po przekroczeniu widocznego na zdjęciu obok znaku wchodziło się w sektor naprawdę ostrej jazdy i wtedy dopiero włączała się lampka „powinni tego zabronić” – ale nie sądzę, że znalazłoby się tam coś, czego już nie ma w necie na wiadomych stronach (ogólnoświatowych). Kwestią indywidualnego wyboru jest, czy cię to kręci i kupujesz, czy z ciarkami na plecach wracasz piętro niżej, w strefę poduszek. Czy też może obśmiewasz cały ten budynek i idziesz na lody o smaku ośmiornicy. Niezależnie od tego, jakiej narodowości jesteś. 

*Magazyn, w którym publikowane są co tydzień nowe odcinki takich mang jak „Bleach”, „Naruto” (no, ten się już skończył), czy właśnie „Gintama”.


次回: Dlaczego wróciłam? Garść informacji o stypendium Ministerstwa Edukacji i Kultury.
 

wtorek, 6 października 2015

Dreaming of the Osaka sun



I tak to jakoś leci
Kazałam na siebie czekać, omatase. Właśnie trwa moje okienko między jednymi a drugimi zajęciami, zalałam drugą (ziew) kawę i zaczynam nadrabianie zaległości. Zaczęłam moje studia. Zaczęłam kolejny rok w Japonii. I kolejny rok blogowania (myślę, że w 2016 będę mogła już występować o akredytację na jakimś Blog Forum :D). Ponieważ – w zamyśle – duża część wpisów od teraz będzie w jakiś sposób dotyczyła uniwersytetu i zajęć, pozwolę sobie teraz nie pisać zbyt dużo na ten temat. Myślę też, że pogrupowanie informacji w początkowym wpisie to niezły pomysł. A więc:

ON THE ROAD

Śmieszki – heheszki z tym dojazdem w tym roku. Szanuję jak nienormalna fakt, że bilet w obydwie strony to część naszego stypendium i nie musimy się martwić, ale mam jednocześnie wrażenie, że w ministerstwie każdy wybrał swojego polskiego zawodnika i puścili nas w wyścig pt. „Kto dotrze do celu NAJDZIWNIEJ”. Moja trasa wyglądała tak: Poz… NIE, NIE POZNAŃ! Powinnam była lecieć z Poznania, bo tu mieszkam, ale Ławica postanowiła się zamknąć i modernizować. Więc dostałam Warszawę. Znowu. Przeznaczona stolicy. A więc: Warszawa (6:05 rano) – Amsterdam (6h czekania na tranzyt) – Tokio Narita, bo czemu miałoby być od razu Kansai Airport (3h czekania, przesiadka na loty krajowe, konieczność odebrania i ponownego nadania bagażu) – KANSAI AIRPORT – dziadkobus podstawiony przez dajgacz (szanuję!) – Minoh (jeden z trzech kampusów Osaka Uniwersity, którego od dziś będę wymiennie nazywać japońskim skrótem: Handai). I pomyśleć, że z tą trasą i tak bym nie wygrała owego konkursu :) 

SWEET HOME 2号館 (NIGOKAN)

Mój akademik. Jest… akademicki. Mam własny pokój (jakieś dziesięć metrów kw.) z łazienką (jakiś jeden metr kw.) – ciasny, ale własny, przynajmniej szybko się nagrzewa. Łóżko jest, biurko jest, Internet jest, wszystko jest.  Mam porównanie z Hakone i naprawdę, obecny akademik wygrywa wszystkim z wyjątkiem braku dużego ofuro (jednak moczenie się weszło w krew). Dużej biedy nie ma, ale mała jest (bo to jednak życie studenckie), poza tym lubię nadawać ksywki, dlatego od dziś pieszczotliwie mianuję mój Nigokan (dosł. Budynek Numer Dwa) Biedokanem.

MOJA DZIELNIA

Przykładowy rzut oka na okolicę akademika
CYWILIZACJA! To znaczy leżymy na zboczu jednej z gór otaczających Osakę i administracyjnie jest to już inne miasteczko (właśnie Minoh, 箕面, transkrypcyjnie Japończycy trochę olali tutaj pana Hepburna), ale JEST STUJENÓWKA. SĄ TRZY MARKETY W PROMIENIU 20 MINUT PIESZO. SCHODZĄC DO TRASY 171 TRAFIA SIĘ NA MILIARD KNAJP. I RECYCLE SHOP (jest Hard Off, z mojej ulubionej serii off-sklepów z używanymi rzeczami maści wszelakiej). Jest też Family Mart (to akurat nie takie dziwne, konbini są wszędzie). Japończycy mówią, że to inaka (wioska), ale ja im na to odpowiadam, że Miyanoshita to była dopiero INAKA. Tutaj jest w sam raz do życia.

Acha, do kościoła trzeba podjechać trochę autobusem, ale też jest. Tym razem proboszcz niestety nie Japończyk, ale nie można mieć wszystkiego. Parafianie kochani, niczego innego się nie spodziewałam :)

LUDZIE

Dużo różnych. Handai przyjmuje ok. 70 stypendystów na różne programy, mamy tutaj więc wesołą mieszankę z nazwiskami, po wymówieniu których ma się ochotę krzyknąć „EEEE, MAKARENA!”. Z drugiej strony – moje dla tej anglojęzycznej części z nich też jest pewnie beką. Niektórzy niesamowicie wymiatają po japońsku, niektórzy są małymi oszuścikami (dzieci z małżeństw mieszanych, jedno z rodziców to Japończyk – oczywiście nic wbrew zasadom stypendium, ale jak ja mam się równać z kimś, kto jest pół- native’em :D), większość bardzo miła. Dużo Chińczyków, najwięcej… POLAKÓW (doliczyłam się trzynastu, jesteśmy światową potęgą japonistyczną).

Osaka stoi, kaczka pływa
JAPONIA ODZYSKANA

Nie zmieniła się. To znaczy nie oczekiwałam, że w czasie roku mojej nieobecności Japończycy opanują sztukę przechodzenia przez ściany (albo wypiekania normalnego chleba), ale to było dość śmieszne uczucie – wrócić po roku, a czuć się, jakby nie było cię tydzień (nawet miesiąc się zgadzał). Zamek w Osace stoi, sklepy i bary na Nanbie działają, metro kursuje – kraj, jak kraj. Dziwnie się czuję z moim drugim pobytem tutaj, kiedy na zajęciach nauczyciel pyta, czy widzieliśmy kiedyś pokój z matami tatami, a ja przypominam sobie tygodnie przepracowane w ryōkanie i nie wiem w sumie, jak się czuć, ale to dopiero dwa tygodnie. Jeszcze mam czas na poustawianie sobie wszystkiego (głównie w głowie). Na razie WRÓCIŁAM!

次回 / W następnym odcinku: Wizyta w królestwie mangozje… entuzjastów animacji japońskiej –Animate i przyjaciele.