piątek, 27 marca 2015

Na chwilę przerywam milczenie, żeby opowiedzieć żenującą historię

Ten wpis jest celebracją. Jeszcze nie ostatecznego zwycięstwa (będę wiedzieć latem), ale małego-dużego kroku w stronę powrotu do Japonii. Jest to co prawda droga okupiona ciężkimi schizami (gdyby zorganizowane zostały mistrzostwa świata w rozkręcaniu dramatu z niczego, mam medal), ale cieszę się, że na niej wylądowałam. A reszta się okaże.

A poza tym kilka osób usłyszawszy wieści o moich podbojach ucieszyło się (albo dobrze mnie nabierają), że oznacza to kontynuację bloga w przyszłości. To było miłe, tej.

W każdym razie, jako potencjalne tematy wpisów zostało mi: a)jakieś ględzenie, b)relacja z rachitycznych postępów w tłumaczeniu traktatu Kūkaia, c)przegląd zdjęć moich hotelarskich uniformów, z których tylko jedno uważam za nadające się do pokazania ludziom. d)jakieś żarcie, e)anegdota o tym, jak trafiłam do japońskiego czasopisma dla kobiet. 

Otóż trafiłam. Mimowolnie, w ramach obowiązków służbowych. Pewnego słonecznego, zimowego poranka, kiedy na portierni było (zaledwie) dwóch Japończyków i jeden gaijin (czyli niżej podpisana), wpadł do nas menago (no dobra, nie do końca menago, ale typ odpowiadający m.in. za relacje z prasą i reklamę - tak, ten hotel MIAŁ PR) i  - właściwie bardziej niż kazał -  POkazał mi na migi (ogólnie małomówny typ), że mam iść za nim. I tu stanąć. I robić to, co powie ten koleś z aparatem. Ponieważ menago trochę mnie przerażał (Koreańczyk, ale akurat nie narodowość była w nim straszna; po prostu lubił chodzić i łypać na nas wilkiem, a potem się uśmiechać, tak że nie wiedzieliśmy, czy lubi, czy planuje ugotować), stanęłam na schodach jak mi kazali i e... Patrzyłam w bok, wysuwając jedną nogę do przodu. A na pierwszym planie modelka (śliczna modelka, ja w mojej czapce-obleśce chciałam się schować) wyglądała ładnie w ciuchach i się cieszyła. MNIEJ WIĘCEJ KONIEC EPIZODU.

No, później klientki - obachany (babcie), którym robiłam fotkę na tarasie, pocieszyły mnie, że to ja powinnam być modelką (modeeru-san). Dzięki! 

Nadal jednak nie wiedziałam, co jest grane, złapałam więc tzw. arrival list (rozpiska przejeżdżających gości i ogólnych eventów na dany dzień) i dowiedziałam się z niej, że właśnie wzięłam udział w sesji do magazynu JJ. Jak mi potem powiedziała A., jednego z bardziej popularnych babskich czytadeł w Japonii. 

Nie byłam raczej fanką tego typu prasy (na 250 stronach nie znajdziesz ANI JEDNEGO artykułu - same ciuchy, kosmetyki, żarcie i odchudzanie. Nawet nasz Cosmopolitan jest bogatszy w treść), ale od tego czasu zaczęłam czatować w Lawsonie na kolejne numery JJ, bo a nuż. I doczekałam się. 

 W tle koc, który ratował mi tyłek zimą. 

Strony zachwalające uroki Hakone, znajdź Wally'ego.
Oto piękność. I spasiona ryżem kulka z różowym zakreślaczem w tle.
Oczywiście, że nadal mam.