czwartek, 31 lipca 2014

Tak chciałabym wiedzieć, co podaję... Kikkasō

Zacznę od tego, że Was okłamałam – co prawda nieświadomie, ale zawsze. Winna temu jest inwencja twórcza kadr w naszym hotelu, ale od początku. Przez ostatnie trzy miesiące stażu mieliśmy pracować w Kikkasō (菊華荘 – nie wiem, jak to zinterpretować, Pałac Kwitnącej Chryzantemy? Orient mocno), czyli restauracji podającej typowo japońskie potrawy (和食 washoku), będącej jednocześnie mini-ryōkanem (ryōkany to te japońskie pensjonaty z tatami na podłodze, w których śpisz na ziemi - tłumaczę, bo a nuż ktoś nie wie). Jakieś dwa dni po rozpoczęciu tam pracy powiedzieli nam, że NOPE, nie trzy miesiące, tylko dwa. W zamian za skrócenie czasu naszej przygody z patroszonymi rybami zaoferowano nam możliwość wybrania sobie działu w hotelu, gdzie chcemy przepracować sierpień. I wybraliśmy, ale o tym później.

Tak więc dzisiaj był ostatni dzień naszego stażu w Kikkasō.

W przeciwieństwie do poprzednich sekcji, tym razem postanowiłam poczekać z ferowaniem opinii aż do zakończenia, co wyszło mi na dobre, bo w ciągu ostatnich dwóch tygodni mój staż wskoczył na wyższy level. Aczkolwiek uczucia me pozostają mocno mieszanymi. Dlaczego?

Praca w Kikka - detal (papcie kupione nakładem własnym)
Najpierw tak: Kikkasō jest piękne. Naprawdę japońskie, z tymi wszystkimi fusumami (przesuwane, „papierowe” drzwi), tatami (maty z trawy), niskimi stołami, drewnianym ofuro i personelem, popierniczającym po tym wszystkim w samue (taki ciuszek składający się z portek i koszuli wyglądających bardzo japońsko) i tabi (białe skary z jednym palcem). Personelem zaś – oprócz kachō, czyli szefa  i kucharzy, którzy liczą się oddzielnie– są zasadniczo same laski ( Darek początkowo miał nawet nie dostać dla siebie samue, bo NIE BYŁO MĘSKICH, ale potem nasza przełożona coś mu tam - randomowo, bo randomowo – wyszukała). Kikka to tzw. 別館 (bekkan – na angielski tłumaczone jako annex), co oznacza mniej więcej tyle, że należy do hotelu, ale stoi po drugiej stronie ulicy, ma osobne wejście i ogród, nawet karpie ma własne. Oprócz trzech pokoi przeznaczonych dla nocujących gości, w środku znajdują się przede wszystkim dwie sale restauracyjne – jedna na 12 stolików, druga na 4 (w razie potrzeb konfiguracja stołów ulega zmianie zgodnie z życzeniem klienta i przy pomocy naszych mięśni), oraz tzw. 個室 (koshitsu), małe pokoiki, w których można zjeść śniadanie/lunch/kolację w prywatnym gronie. 

To jest samue (i kawałek parkingu)
Kim byliśmy w Kikkasō? Zacznę od tego, że przez „my” rozumiem Darka i mnie, ponieważ Ania na własną prośbę spędziła te dwa miesiące w kuchni Kikka, ucząc się przyrządzania japońskiego jedzenia, oraz krojąc ogórki i obierając fasolę. Ale była zachwycona, to się liczy. No więc MY byliśmy zasadniczo kelnerami, z funkcją dodatkową „robienie wszystkiego” – w ciągu tych dwóch miesięcy miałam więc różnorakie questy: rozkładanie gościom futonów (posłań na podłodze) wieczorem, składanie ich rano, sprzątanie ofuro i kibla, czyszczenie lodówek, dzielenie karmy dla karpi na porcje sprzedawane później klientom, wymiana lodu w pojemniku z wodą dla gości w ogrodzie i wisienka na torcie, prawdziwe Himalaje omotenashi: wycieranie mokrych od deszczu parasoli klientów… Chciałabym powiedzieć, że nie było nudno, ale niestety, często było. Przejście z mega obciążonego klientami mendaju na Kikkasō, w którym całkowita pojemność największej sali restauracyjnej równa się pojemności jednego bloku z mendaju… Hum, można było poczuć różnicę. Czasem po prostu nadchodziły godziny, w których cała robota została już zrobiona, serwetki poskładane, pałeczki podobierane w pary, nie wysyłali nas do głównego hotelu na goannaie (a często wysyłali, przez co musiałam przebierać się w letni mundurek z portierni, na szczęście bez czapki), pozostawało więc tylko usiąść i się załamać. Albo, jak dzisiaj, śpiewać z Darkiem pieśni wyzwolenia białych niewolników, sprzedanych w dzieciństwie na służbę do hotelu.

No właśnie, kolejnym minusem pracy w Kikka było to, że choćbyś się wziął i skichał (lub zrobił coś bardziej dosadnego) nie mogłeś dorównać w pracy Japończykowi z jednego powodu - językowego. Dostaliśmy co prawda na początek menu, ale chyba tylko, żeby pooglądać obrazki, gdyż składniki poszczególnych zestawów, a co za tym idzie – całe dania, zmieniały się jak w kalejdoskopie. Jednego dnia to, następnego już zupełnie inna bajka. Nigdy nie uczyłam się japońskiego od strony kulinarnej, więc niestety bez słownika nie byłam w stanie zrozumieć, że 玉蜀黍 to kukurydza (wierzcie mi, kanji związane z jedzeniem to zło, nienawiść i ukryta pogarda). Dlatego, żeby dobrze przygotować się do tłumaczenia klientowi elementów dania (obowiązek kelnera w Kikka) musiałabym mieć trochę czasu na przygotowanie, a niestety zwykle dostawałam na pysk talerz, połączony z litanią składników i końcowym poleceniem „Idź wydaj.” – nie cały personel (swoją drogą, sympatyczny) rozumiał, że dla mnie trudnością jest nie tyle zapamiętanie listy elementów dania (choć zdarzały się rzeczy, które dla Japończyków były codziennością w jadłospisie, a w nas wywoływały reakcję typu „say what?”), co po prostu ICH NAZW PO JAPOŃSKU. A kiedy już się człowiek nauczył menu, kuchnia wszystkie zmieniała, bo przyszła nowa fajna dostawa. I tak się bawiliśmy.  

Służbowe kimono (dla wszystkich takie samo)


TROCHĘ CZASU zajmowało nam też przekonanie innych, że damy radę zrobić coś WYMAGAJĄCEGO ODPOWIEDZIALNOŚCI. O ile się nie mylę, byliśmy pierwszymi nie-Azjatami pracującymi w Kikka i czasem miało się wrażenie, że trochę boją się pokazać nas gościom (choć ich reakcje były w 90% pozytywne i nieraz spędziłam długie minuty na klęczkach – obsługa niskiego stolika to też beka – przy jakiejś ciekawej świata babci). To z kolei spowodowało mój mały bunt, bo przez długi czas nie chcieli dać mi zmiany na kolację, przez co nie miałam okazji pracować w kimonie (korelacja: na kolacjach i przy obsłudze wesel kelnerki noszą tu kimona), a to było moje marzenie od kiedy moja noga postała na hakońskiej ziemi. W końcu postanowiłam więc uwolnić swoją niejapońskość i POWIEDZIEĆ WPROST, O CO MI CHODZI. I, wow, udało się. Zaczęłam pracować wieczorami (choć po pierwszym pragnęłam umrzeć, tak bardzo poziom trudności różnił się od śniadania i lunchu), miałam okazję obsługiwać kilka wesel (doświadczenie w targaniu dwupiętrowego tortu z hotelowej piekarni do Kikka w kimonie i geta na nogach – bezcenne) i już wiem, jak to w Japonii wygląda (w Polsce milion razy fajniej), w końcu nawet pracowałam na 個室,  z tym całym cyrkiem witania klienta na klęczkach i przesuwania fusumy obiema rękami i, siema, oczywiście klęcząc. Geisha style. Zrobiłam więc level up i automatycznie wzrosło moje zadowolenie (początkowo serio TAKIE SE) tym stażem.

Poza tym perfekcyjnie roluję teraz oshibori (małe wilgotne ręczniczki, które dostajesz w każdej japońskiej restauracji przed posiłkiem, żeby wytrzeć ręce). 

Nie wiem, czy nauczyłam się MNÓSTWO (choć z pewnością będę musiała zajrzeć w głąb duszy i się DOWIEDZIEĆ na potrzeby pisania raportu z tego etapu praktyk) w Kikkasō, ale na pewno było warto tu przyjść. Pomijając już same elementy dań, ich ilość i wygląd (śliczne, śliczne, małe, ale śliczne i chwiejne – najgorzej, jak ci się groszek przewrócił w czasie transportu z kuchni na salę), sam sposób podawania jedzenia i napojów w washoku zakrawa na odrębną filozofię (ale co tam, podczas mojego debiutu w kimonie jeden z klientów skomplementował mnie, że nalewam mu piwko jak prawdziwa maiko, no tyle wygrać). Do tego możliwość zobaczenia „od środka” ryōkanu (liczącego sobie ponad stówkę, z zaznaczonym miejscem, w którym kiedyś spał cesarz Shōwa i oficjalną zgodą dworu na używanie cesarskiej chryzantemy jako logo) sprawia, że… no dobra, mogłam sobie porolować te ręczniczki.

A od jutra… FRONTO (zjapońszczone front desk - recepcja).

Kto wie, może to mój Hotel Delfin? ;)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Rybka lubi pływać, Japończycy lubią łowić, ja nie lubię nadawać tytułów - targ Tsukiji

No to narobiłam sobie zaległości. Z premedytacją (wybierając zamiast pisania obalanie 24 puszek piwa Asahi, które wygrałam w firmowej loterii – zostały 3) lub nie do końca (biegając wieczorem przy kolacji w Kikkasō w kimonie, bo W KOŃCU PRACUJĘ W KIMONIE, JAKŻE TO JEST PIĘKNE I UPIERDLIWE ZARAZEM). Ostatecznie jednak usiadłam przy deserze mango w Jonathan’s  (o tym może we wpisie trochę innego rodzaju później), zrobiłam sobie listę tego, o czym wypadałoby napisać przed sierpniową wspinaczką na Fuji i wyszła mi mniej więcej jedna notka dziennie, albo coś takiego. Trzeba brać się do roboty.
              
Rzut okiem na targ
Zaczynam od realizacji kolejnego punktu na mojej liście „Things to do in Japan” – wizyty na targu Tsukiji (築地市場) – największym targu ryb i ogólnie pojętych owoców morza w Tokio, znanym w ostatnich latach z tego, że przyciąga niemal tylu turystów, co kupujących. Aby ułatwić trochę – i tak ciężkie - życie zalewanych falą zwiedzających (jakże trafna metafora, piąteczka) handlarzy i rybaków wprowadzono restrykcje, zgodnie z którymi na codzienną aukcję tuńczyków może wejść  jedynie do 120 osób, ale tym się nie martwiłam, bo aukcja ta zaczyna się o 5 rano, czyli o tej samej godzinie, o której startują pierwsze tokijskie metra. Nie było szans, chyba, że spałabym na miejscu gdzieś w pudle po ostrygach od poprzedniego dnia. Zadowoliłam się więc klasycznym zwiedzaniem, czyli łażeniem pomiędzy wiadrami z przeróżnymi istotami (nie daję głowy, że wszystko było jadalne – a już na bank nie dla mnie) z aparatem w jednej dłoni i zakupionym na miejscu świeżym onigiri (z 明太子/ mentaiko, ikrą ryby, której nazwa nie tłumaczy się na polski) w drugiej.
Rzut okiem na moje śniadanie

                 
Pogoda mi dopisała, wbrew ciągnącym się od tygodnia zapowiedziom tajfunu nr 8 („Po co imiona dla tajfunów, skoro jest ich tak dużo?” – agencje meteorologiczne w Japonii), który miał przetaczać się nad Kantō niemal godzina w godzinę wtedy, kiedy ja miałam przetaczać się z Hakone do Tokio pociągiem. Znając ostrożność lokalnych kolejarzy, oczyma duszy widziałam pociągi stojące przez trzy dni, ale – ku mojej radości – obudziwszy się owego dnia rano za oknem nie ujrzałam połamanych drzew i spanikowanych ludzi, tylko bezchmurne niebo i 33 stopnie (stopni nie ujrzałam, bo nie mam termometru, ale szybko je poczułam). Trochę nas ten imponujący tajfun minął (nie narzekam, w innych częściach kraju narobił bałaganu), ale nie ominęła za to kilkudniowa świetna pogoda, która – jak się dowiedziałam – przychodzi zawsze po przejściu tego rodzaju zjawiska. Miodzio.
Siemano, mogę się tylko domyślać, kim jesteście
                
Do Tsukiji dotarłam przed 9 rano, czyli tak, by trafić idealnie  na moment otwarcia targu dla turystów. Nie całego, ponieważ wyznaczono strefy, gdzie można się pałętać. Nie ma problemów z orientacją, bo na wejściu dostajesz mapkę, wystarczy tylko zorientować się, w którą stronę masz ją trzymać  (jeeednak nie było to w moim przypadku tak od razu). Przy okazji sprawdzają, czy nie przyczłapałeś się w sandałach, ponieważ wejście jest tylko w pełnych butach (brodząc później w wodzie z akcentami rybiej krwi gdzieniegdzie przyznałam rację temu, kto to wymyślił). Później nie ma już zasadniczo dużych ograniczeń, może z wyjątkiem klauzuli przyzwoitości, to znaczy: nie być zbyt upierdliwym dla ludzi, którzy tam pracują. I nie dać się przejechać wózkiem do transportu ryb.
                 
To dość imponujące
Ach, czegóż ja tam nie widziałam… No właśnie, czegóż, nie znam nazw 80% tych stworzeń. Było dużo macek, krewetek, ryb z dużymi oczami i w dziwnych kolorach, ostryg oraz królów imprezy – tuńczyków o głowach większych niż moja. Serio, nie wiem, czy to można nazwać jeszcze „rybą”, czy już „potworem morskim”. Ale pan z nożem obrabiający takiegoż tuńczyka (konkretnie pozbawiający go owej głowy) pozostawał niewzruszony.
                 
Poza „świeżonkami” prosto z targu, nieopodal w knajpkach można było się nieźle najeść owoców morza za więcej (zestawy lunchowe z sashimi = surową rybą) lub mniej (moje onigiri, małże do samodzielnego wyssania, tanie kaiten zushi – do wyboru, do koloru). Najbardziej zdziwił mnie ogrom straganów sprzedających 卵焼き (tamagoyaki; omlet z jajka w wersji japońskiej, czyli bardzo gruby i pokrojony w kostki), bo co ma piernik do wiatraka? Ale kto wie, może między rybami a jajkami istnieje jakaś tajemnicza korelacja, której nie chwytam. Ogólnie, było żarcie, więc wypad nie mógł się nie udać.
                
Tak właściwie spędziłam w Tokio trzy dni, w ciągu których zdołałam milion razy jeść lody i pic kawę z McDonalda, dorobić się odcisków, odwiedzić groby 47. samurajów i Nihonbashi, obkupić się na największej przecenie mojego życia w H&M, wzbogacić o milion książek i KUPIĆ KIMONO, ale o dwóch z tych rzeczy (czyt. kimono i moje skromne sposoby na kupowanie tanio w Japonii) jeszcze tutaj napiszę, a więc trzymajcie kciuki za moją wenę i grafik pracy ;)

wtorek, 1 lipca 2014

Last month / 6月

 Kabukiza fotografowana po kawałku / Dom towarowy Wakō (和光), symbol Ginzy / 
Nigdy jeszcze nie zjadłam tyle sushi na raz / Windą na Skytree

Koreanki kończą swój staż / Nowy dział, nowy strój służbowy / 
"Ulubione" zdjęcie mojej Mamy: kreweta z lunchu  / Gościnne występy w Tokio z M i M

Przezroczysta podłoga Skytree, przez którą powinno być widać dół (na zdjęciu nie widać, ale fajne mamy buty, nie?) / Mój drink z hotelowego baru i PEWNA FOTOBOMBA