czwartek, 31 marca 2016

Tak fajnym facetem i ja chciałabym zostać, czyli Takarazuka Revue!

Dzisiejszy wpis zacznę od ostrzeżenia: Takarazuka to szeroki temat, a ja zetknęłam się zaledwie z ułamkiem tego świata. Prawdopodobnie istnieją już tysiące takich „wprowadzających” opisów i mój wcale nie będzie najlepszy. Ale cóż, w tym zakątku internetu blogerka jest jedna i to jej opinia (podkreślam: tylko opinia) zostanie tutaj przedstawiona :) 

Źródło mojej wiedzy na tle dresów, żeby nie było już tak słodko
Zacznijmy więc od małego wprowadzenia dla tych, którzy z hasłem „Takarazuka” spotykają się po raz pierwszy. A więc: po pierwsze to nazwa geograficzna. Takarazuka to miasto pod Osaką, dość łatwo tam dojechać z naszego kampusu linią kolejową Hankyū. Ale nie zwykłe miasto, ponieważ swoją siedzibę ma tam Takarazuka Revue, czyli przedmiot dzisiejszego wpisu. W skrócie: teatr, w którym grają same babki. Wszystkie role, męskie też.  A właściwie cały szkopuł polega na tym, że role mężczyzn grają kobiety i są przy tym piękne (to znaczy przystojne), dobre i w ogóle, każda z nas chciałaby z takim (taką…? Serio, w pewnym momencie człowiek traci… e… orientację) randkować. Takie odwrócone kabuki, tyle że jeszcze więcej śpiewają (Takarazuka wystawia praktycznie same musicale, a do tego zwykle po właściwym przedstawieniu jest jeszcze krótsza lub dłuższa rewia, gdzie w ogóle już tylko taniec i śpiew) i wszystko jest w stylu zachodnim (sztuki też często z Zachodu, choć sięgają także po historie z mang, a nawet dzieła w stylu „Genji monogatari”). Choć sama myślałam, że to powojenny wynalazek, okazuje się, że już kilka lat temu obchodzili setną rocznicę powstania. Aktorki przed rozpoczęciem mniej lub bardziej oszałamiającej kariery przez dwa lata uczą się w specjalnej szkole, gdzie zostaje im przydzielona na stałe rola mężczyzny (otokoyaku) lub kobiety (musumeyaku), co oznacza, że od tej pory będą grały już tylko tę jedną płeć… A PRZYNAJMNIEJ TAK MYŚLAŁAM, bo okazuje się, że są wyjątki i na przykład otokoyaku może zagrać rolę kobiety, jeżeli jest to jakaś silna i energiczna babka, w którą eteryczna musumeyaku nie dałaby rady się wcielić. Czyli nic nie jest z góry przesądzone i internet kłamie.

Wnętrze teatru. Więcej w ostatnim Last Month
Podsumowując: instytucja to na tyle niezwykła, że narosło wokół niej wiele legend, ale z góry zaznaczam, że NIE MAM POJĘCIA, co jest prawdą, a co nie (patrz wyżej: naprawdę myślałam, że trwają przy jednej odgrywanej płci). Aż tak w tym nie siedzę. Przeczytałam za to pożyczoną od koleżanki książkę, traktującą o życiu codziennym fanek Takarazuki (gdyż głównie są to kobiety, nie ma co ukrywać; kolejka do toalety w tym teatrze prawie mnie zabiła) i jestem na pół przerażona, a na pół zafascynowana. Postaram się więc połączyć tę wiedzę z nikłym doświadczeniem, na które składają się dwa obejrzane spektakle: jeden z biletem z uczelni, drugi już za własne pieniądze i dlatego kupowany od rana w dniu przedstawienia, bo taniej (tzw. 当日B to coś w stylu „biletów na teraz”, na dodatek na ostatni rząd najbardziej oddalonej od sceny strefy; takie biedabilety, ale na szczęście widownia w Takarazuce zrobiona jest bardzo dobrze i wszystko widać nawet z takiej odległości, tylko małe). Tu mała dygresja: widzielibyście tę kolejkę. Ustawiłyśmy się godzinę przed otwarciem kas, ale czoło peletonu stanowili ludzie w śpiworach i na krzesełkach rybackich z termosami. A to nie było jakieś specjalne przedstawienie dla wybranych.

Widok z 当日B
Udało mi się więc zobaczyć sztukę traktującą o życiu Szekspira (chociaż nie wiem, co by prawdziwy Szekspir na to powiedział) połączone z rewią o chwytliwym tytule „Hot Eyes”, oraz przedstawienie oparte na mandze „Rurōni Kenshin”, którą wiele osób zna i kocha. Po niej nie było jakiejś wielkiej rewii, ale tradycyjnie wszystkie występujące wcześniej aktorki coś tam potańczyły, a na koniec wyszły się ukłonić (te grające najważniejsze  role miały wtedy na plecach wielkie, pierzaste skrzydło-ogony, tym większe, im ważniejsza postać; z tego co wiem zawsze tak się kończy).

Podobało mi się zdecydowanie bardziej, niż się spodziewałam. Po pierwsze: nie przepadam za musicalami. Po drugie, nie byłam przekonana co do tych kobiet grających facetów. A jednak, wygląda to wszystko dobrze. To znaczy jest przesadzone, oczywiście. Na koniec wrzucę link do oficjalnego konta Takarazuki na Youtube i polecam serdecznie pooglądać te wszystkie pióra, cekiny (mój ulubiony element, bo ze strefy B postać w kostiumie z cekinami wygląda jak kula na dyskotece :) ) i srebrne makijaże. Ale taka jest koncepcja: jesteśmy w bajce. Kiedy się to kupi, reszta to już sama przyjemność, bo w większości aktorki śpiewają i tańczą świetnie (nie, żebym była ekspertką), muzyka jest przyjemna (orkiestra na żywo!) i japoński też zdecydowanie łatwiejszy w odbiorze niż na kabuki. Oczywiście, były tez osoby, które „wdepnęły” w temat dużo bardziej niż ja i teraz są częstymi gośćmi na przedstawieniach (dlatego też tym mniej czuję się kompetentna w temacie, ale mój blog moje małpy), ramię w ramię z szalonymi Japonkami. No dobra, szalonym Japonkom nikt nie dorówna. Dlaczego?

Przykładowe gazety TYLKO o Takarazuce
Ponieważ fandom Takarazuki to jakiś odjazd, w dobrym i złym sensie. Dobrym, bo teatr to zawsze teatr, całkiem niezłe hobby. Złym, bo przeginają. Z uwielbieniem dla swoich 贔屓 (hiiki, słowo określające ulubieńca, którego nauczyłam się dopiero z tej uroczej książeczki), a może właściwie z okazywaniem tego uwielbienia. Przeraziły mnie trochę  opowieści o 遠征 (ensei, dosł. „ekspedycja, trasa (koncertowa)”), czyli wyjazdach do innego miasta (Takarazuka oprócz głównej siedziby ma jeszcze teatr w Tokio, okazyjnie daje też występy w innych miejscach) tylko po to, żeby zobaczyć przedstawienie. No, zrozumiałabym jeszcze, gdyby to było jedyne takie przedstawienie w historii Japonii. Na dekadę. W roku. Ale (cała moja wiedza jest zaczerpnięta z książki i Instagrama, ale w ten sposób opiera się na zeznaniach samych zainteresowanych, więc mogę sobie pisać) fanki oglądają kilka razy TĘ SAMĄ sztukę. Ba, kilka. Moje ulubione wyznanie należało do pani w średnim wieku, która na Takarazukę chodzi średnio 210 razy w roku. Przypominam, że zwykle rok ma 365 dni. Do the maths. ILE TO JEST KASY?! Plus wszystkie możliwe pamiątki, płyty DVD, słodycze (nowe serie ciastek na każde przedstawienie; sklep wewnątrz teatru, ale nie można robić zdjęć, sorry), teczki, kubki,  gazety (oczywiście, że są specjalne gazety o Takarazuce; w sklepie można też kupić wszystkie inne tytuły, które w tym momencie publikują coś o jakiejś aktorce i te artykuły są zaznaczone na egzemplarzu wystawowym), zdjęcia… Oczywiście, zakładam że do takich ekstremów dochodzą tylko fanki (i fani, jacyś tam faceci ponoć też są), które na to stać. No i jest to tylko jakiś ułamek całości, pewnie  nie aż tak duży (z drugiej strony, "ekspedycje” i przygotowywanie się na fanowskie spotkanie z idolką niczym na ważną randkę były przedstawione w książce jako normalka).

Do pewnego stopnia to rozumiem. Aktorki Takarazuki (mówię tu o otokoyaku, bo to one cieszą się większą sympatią i ogólnie, i u mnie) są cool. Wysokie (to znaczy jak na Japonki, a podczas sztuk i tak noszą obcasy), szczupłe, z zadziornymi krótkimi fryzurami (no ale ja osobiście takie lubię, więc może nie jestem obiektywna), zachowujące się trochę po męsku, a może po prostu z mocnym charakterem (chociażby wyuczonym do roli, nie pytałam). Trochę nie z tego świata (ponoć nigdzie nie wolno podawać, ile mają lat, przynajmniej aż do zakończenia kariery). Co prawda kiedy zmyją ten szalony, teatralny makijaż przestaję widzieć w nich granych mężczyzn (myślę, że osoby nieprzyzwyczajone do mangowej wersji męskiego piękna nigdy by ich tam nie dostrzegły), nadal za to widzę fajną babkę, z której trochę by się chciało wziąć przykład.

To znaczy śpiewać nigdy się nie nauczę. Ale na przedstawienie pójdę jeszcze przynajmniej raz.

Obiecany link do Takarazuki plus mały trailer tej sztuki o Szekspirze – gdybyście nie wiedzieli, na który filmik się zdecydować. Myślę, że dobrze pokazuje, jakie to show.

次回:Last month, ale po nim zabiorę Was na chwilę do Nagoyi, gdzie szukałam śladów Ody Nobunagi i… czegokolwiek, co można by zwiedzić w okresie noworocznym!

wtorek, 22 marca 2016

Wypoczynek zorganizowany, czyli uniwersyteckie wycieczki!

Aktualnie piszę z Shikoku (dokładnie z pociągu relacji Tokushima – Takamatsu, chociaż słowo „pociąg” to lekkie nadużycie w przypadku popularnych tutaj tzw. One Man Car, a więc: z samotnego wagonu jadącego po torach między Tokushimą a Takamatsu), jednak minie jeszcze trochę czasu, zanim na blogu opiszę bieżącą wycieczkę (tak tak, nie nadrobiłam jeszcze zaległości, też się cieszę). Tym razem pozostajemy jednak w klimacie podróżniczym, a nawet wstąpimy na trochę właśnie na Shikoku (choć nie na główną wyspę, a jedną z malutkich do niej przynależących), mam zamiar bowiem napisać o WYCIECZKACH SZKOLNYCH, czyli wyjazdach, jakie organizuje nam (studentom zagranicznym) Handai. 

A więc: Handai na nas nie oszczędza, to trzeba mu przyznać. Albo właściwie ministerstwo na nas nie oszczędza. Co prawda nie mam wglądu w rachunki, ale biorąc pod uwagę to, ile płacimy za wycieczkę (do tej pory jedna, dwudniowa, kosztowała 3000 jenów, czyli trochę ponad stówkę; druga była na jeden dzień i całkowicie za darmo) i co w jej ramach dostajemy, muszą sporo dokładać. Szanuję. 

Pocztówkowe ujęcie zamku Himeji (ale to ja pstrykałam)
Pierwsza z wycieczek (26 – 27 listopada) obejmowała Himeji (a właściwie tamtejszy zamek, nazywany Zamkiem Białej Czapli, ponieważ elewacja jest bielutka jak śnieg, zwłaszcza po niedawnej renowacji), muzeum katan, nocleg w ryokanie nad brzegiem Seto Naikai (Morza Wewnętrznego) i dwa muzea sztuki współczesnej na wysepce Naoshima (należącej administracyjnie właśnie do Shikoku, choć geograficznie leży bliżej Honshū). Najbardziej cieszyłam się z tego zamku, ponieważ a. Zamki są fajne, b. Himeji jest jednym z fajniejszych, jeżeli nie najfajniejszym, na dodatek był pierwszym „prawdziwym” zamkiem (nie rekonstrukcją), który widziałam; po wycieczce na Shikoku ta liczba gwałtowanie wzrosła, ale Himeji nadal rządzi wizualnie, c. Podczas mojego poprzedniego pobytu w Japonii Himeji był myty (wspomniane prace renowacyjne) i nie można było go zwiedzać, więc miałam takie kokoro nokori (poczucie niespełnienia) związane z zobaczeniem go. Rzeczywiście, jest piękny, co było widać zwłaszcza kiedy niebo się rozchmurzyło i biel świetnie kontrastowała z błękitem. Co prawda wraz z nami to piękno podziwiało jakieś dwa miliony innych turystów, przez co wnętrze trzeba było zwiedzać, poruszając się w nieustającej procesji ludzi, ale trudno; wszyscy chcą zobaczyć. Jest też ogromny, przynajmniej w porównaniu z zamkami, w których byłam do tej pory – strasznie długo trzeba było wspinać się na górę. Jedyny minus (oprócz małej ilości czasu, jaki napięty program wycieczki przeznaczał na zwiedzanie w tym miejscu) to brak jakiejkolwiek ekspozycji we wnętrzu. Cały czas poruszasz się w gołych ścianach, a ileż można podziwiać konstrukcje z belek. Można to oczywiście zamienić w wartość: Himeji stał, jak stoi, bo przecież w dawnych czasach samurajowie nie wieszali na ścianach zdjęć i mapek. Nie chciałabym też, żeby zamienił się na przykład w zamek Osaka (to akurat rekonstrukcja), w którego wnętrzu jeździ winda i stoją automaty z napojami, ale ostrzegam: wnętrze Himeji jest puste. Co nie zmienia faktu, że warto zobaczyć.
Himeji w środku

Jeżeli chodzi o muzeum mieczy, jego najciekawszym elementem była działająca do dziś kuźnia i możliwość obserwacji, jak robi się taką katanę. Poza tym… No cóż, dużo mieczy, tyle. Pan przewodnik rzucał ciekawostki, na przykład wskazując nam, po czym poznać, że miecz był używany w walce (ma lekkie wyszczerbienie) i które z wystawionych ostrzy było używane do ścinania ludzi (jedno w całej ekspozycji), ale poza tym… Dużo mieczy, tyle. Poza tym katany wystawiane są zazwyczaj bez rękojeści, więc naprawdę widzisz TYLKO OSTRZE. Dla laika może zrobić się nudno po dwudziestym z kolei. Zainteresowani pewnie wyciągnęli z tej wizyty więcej.

Kolacja (pod przykrywkami jeszcze więcej jedzenia)
Po tych dwóch atrakcjach dotarliśmy do hotelu, gdzie w pełni zrozumiałam, że te trzy tysiące to była bardzo symboliczna kwota. Spaliśmy co prawda po 4 osoby w pokoju, ale za to był to w pełni japoński pokój, z tatami, futonami, yukatami i tym wszystkim. Zupełnie jak u nas (wybaczcie, nie umiem się pozbyć starych nawyków) w Kikkasō. Do dyspozycji mieliśmy też onsen, z rotenburo umieszczonym na skalnym zboczu (jak cały ten hotel), oferującym widok na Morze Wewnętrzne. I chłoszczące wiatry, ale i tak rano wszyscy wstaliśmy chyba o szóstej, żeby przed śniadaniem zanurzyć się jeszcze raz. Co do jedzenia – po kolacji (kolacji połączonej z karaoke) zrozumiałam już, dlaczego klienci w Fujiya nie dojadali (ku mojej rozpaczy z powodu marnotrawstwa) swoich posiłków. Tej ilości nie da się przejeść. Śniadanie tak samo. Co prawda ryba na pusty żołądek to nadal nie jest mój ulubiony styl, ale było dobre. I wywołało kolejną falę wspomnień z pracy :)

Sztuka współczesna
Po takim postoju ruszyliśmy na Naoshimę, żeby spędzić dzień pod znakiem sztuki współczesnej. Odwiedziliśmy 家プロジェクト(Art House Project) i ベネッセハウスミュージアム (Benesse House), żeby zobaczyć tam… Różne dziwne rzeczy. No cóż, nie jest to mój konik. Nie był to chyba niczyj konik. Po powrocie i wrzuceniu zdjęć na Fejsa zostałam  za to zawstydzona przez znajomych z Polski, którzy znali Yayoi Kusamę (chyba najsławniejsza artystka, wystawiająca na Naoshimie, ale zupełnie się nie znam, więc tak tylko piszę). Ja, jak można się domyślić, wcześniej nie miałam przyjemności się zetknąć. No cóż, może dzięki wzrostowi świadomości takich jak ja choć trochę wypełniła się misja edukacyjna tej wyprawy. A ja naoglądałam się przez kilka godzin leżących na podłodze kamlotów i kilkudziesięciu figurek Ultramana ustawionych przed lustrem.  

Pierwsza wycieczka na mocne pięć.

Hasedera (typowy Instagram, co nie?)
Drugą wycieczkę (19 lutego) spędziliśmy w sumie w większości w autobusie (trzy godziny dojazdu w jedną stronę). Na dodatek celem było Ise Jingū, które obejrzałam już przy okazji wycieczki do Nagoi na przełomie grudnia i stycznia (pozwolę sobie więc opisać Ise we wpisie poświęconym temu wyjazdowi), więc  poziom ekscytacji musiał być mniejszy, ale wycieczka to wycieczka, żal nie jechać. Dzięki temu przynajmniej zobaczyłam świątynię Hasedera w miejscowości Sakurai (pref. Nara), z czego się cieszę, bo nie ma opcji, żebym sama z siebie trafiła w taki środek niczego (pomijam Asukę dwa lata temu), a świątynia okazała się bardzo ładna, co widać na zdjęciu obok.

Podsumowując: jeżeli komuś zależy na takich zorganizowanych wojażach w czasie stypendium, polecam Handai. Do tej pory zabrali nas też na Takarazukę (będzie wpis), kabuki (raczej nie będzie wpisu, bo nie różni się zasadniczo od opisanego wcześniej kabuki z Tokio) i sumo (będzie wpis). Nie jest źle :)

次回:Bardzo niebezpieczne hobby, czyli Takarazuka Revue!

wtorek, 1 marca 2016

Last three months / 12月+1月+2月

Przez trzy miesiące musiało się trochę nazbierać. Przepraszam za to, że połowa to jedzenie, ale cóż: żarcie to życie.

Najprawdopodobniej przedmiot najbliższego wpisu: rewia Takarazuka!

Poprzednim razem było kabuki w Tokio, przyszedł czas na osaczańskie!

Przełom 2015/2016 w Nagoyi! Muzeum Toyoty i nocny widok na miasto (ale prawda jest taka, że w Nagoyi za wiele nie ma, o tym też będzie później :) )

Wszystkie (noworoczne) podróże z Madą! Nagoya, Ise... i purikura. Jesteśmy słodkie. Nawet w przebraniach pokojówek.

Katedra w Nagoyi, bo takich kościołów nie spotyka się często w Japonii.

Kontrast do poprzedniego: świątynia buddyjska w Sakurai (prefektura Nara), widok z przeciwnej niż zwykle strony. Rzadko wychodzą mi takie ujęcia (w przeciwieństwie do niektórych, ale linkami sypnę w innym terminie. Ależ robię spoilery!)

Szalona kinomanka! Na zdjęciu z lewej widoczna moja reakcja po uderzeniu głową w gablotę przy próbie ładnego zapozowania. Powinnam była wiedzieć, że próżny trud. Polecam serdecznie "Nobunaga Concerto", ale najpierw dramę, a dopiero potem kinówkę (przez Og... Nobunagę zaczęłam oglądać dramy, trochę shame on me, a trochę żałuję, że nie wcześniej). Film z prawej ("Sugihara Chiune", ponoć za granicą znany jako "Persona non grata") też polecam, mając jednocześnie nadzieję, że znajdzie dystrybutora w Polsce. Nie dlatego, że (jak swego czasu głosiły nasze japonistyczne portale) gra w nim Borys Szyc, ale dlatego, że warto znać historię tytułowego bohatera.

W Minoh jest sowia kawiarnia! Sowy są spoko, ale czasem prychają. Szczególnie polecam Waszej uwadze tę na środku u góry. Bratnia dusza.

Spełniam się artystycznie! Grając w rysunkowe bingo z dziećmi na spotkaniu przedwigilijnym w kościele i mażąc niestrudzenie tradycyjne noworoczne kartki.

Znaki kanji na tych jabłkach nie są wycięte. W tym miejscu skórka ma inny kolor. Nie wiem, jak to wyhodowali, ale cena odzwierciedlała prawdopodobny trud.

Tłusty Czwartek w Japonii! Skorzystałyśmy z kuponu zniżkowego do pączkarni Mister Donut i zjadłyśmy tyle, że prawie się pochorowałyśmy. Brawo my.

O tym też było głośno w internetach: frytki z czekoladą, McDonald's. Zwykłe, solone frytki, które można sobie polać dołączoną czekoladą (biała i ciemna wylatują z pudełka na raz). O dziwo, nie jest to niedobre, ale znowu nie tak pyszne, żebym jeszcze kiedyś zamówiła. 

Więcej jedzenia! Matcha latte z czekoladą i zielonoherbaciany donut w sieciówce Tully's Coffee, moje (od jakiegoś czasu) ukochane dango, no i dwa eksperymentalne smaki Kitkatów: kanapka z pastą z fasoli azuki (!) z Nagoyi oraz kolejny bohater sieci: sake! Faktycznie, napis na pudełku głosi, że zawierają 0,8% alkoholu. W smaku... moim zdaniem nie czuć, chyba że ich "dziwność" przypiszemy obecności procentów. Lody nihonshū były już bardziej alkoholowe :)

 Trochę randomowe zestawienie: sakurowe piwo (to znaczy zwykłe, ale opakowanie specjalne, na chlanie pod kwitnącą wiśnią), kwieciste lody (róża/malina i lawenda/jagoda), oraz przydatny sklep (... z używanym alkoholem. Serio.)

Walentynkowe czekoladki!

Wyroby z Bolesławca w Japonii! Wiedzą, co dobre.
Zwykłe - niezwykłe. Widok spod akademika na miasto, przerwa w targaniu siat z zakupami z najbliższego marketu.

Kupuję tyle ciuchów, że mogłabym zostać blogerką modową. Ale kigurumi (kostium na całe ciało) Rilakkumy (koreański z pochodzenia miś - maskotka) nie nadaje się raczej na oficjalne wyjścia.