Hiei i kawa za 100 jeniaczy, idealnie. |
Hiei leży na obrzeżach Kioto (konkretnie na północnym
wschodzie, co jest ważne, ponieważ to zły kierunek, z którego przybywają demony
i właśnie dlatego Japończycy od wieków stawiali na tej górze świątynie w celach
ochronnych) i znana jest głównie ze znajdującego się na niej klasztoru
Enryakuji (延暦寺), jednego z – jak głosi fama - największych zespołów
świątynnych w Japonii. Założył go w IX wieku mnich Saichō, twórca buddyjskiej
sekty Tendai – i właśnie z ową sektą najbardziej jest Enryakuji związane. Ale
nie to jest najlepsze. Najlepsze jest to, że mnisi z Hiei przez wieki tak przykoksili
(pieniądze, wpływy, splendor itp.) że zaczęli mieszać się do polityki, a nawet
założyli sobie coś na kształt mnisiej armii i wojowali w najlepsze. Na to
wszystko wpadł w XVI wieku Oda Nobunaga (wielki wódz i jeden z trzech
zjednoczycieli Japonii) i – stwierdziwszy, że mnisi mu za bardzo fikają –
zrównał klasztor z ziemią w 1571 roku. I co, fajna ta japońska historia? A ja z
tego pisałam egzamin.
Mnisi mniszą. |
W każdym razie Enryakuji zostało później w miarę odbudowane
i dziś można je spokojnie zwiedzać, dojechawszy wpierw na miejsce ケーブルカー (wym. keeburu
kaa, czyli coś w rodzaju kolei linowej). Był to pierwszy środek transportu
w Japonii, w którym do biletu dostałam w zestawie oshibori, czyli nawilżoną chusteczkę służącą do wycierania rąk
przed jedzeniem w restauracji. Po dziś dzień nie wiem, po co mi to było na tej
kolejce.
Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, była stromość zbocza,
po którym wjeżdżaliśmy. Nie obiegałam Hiei dookoła (jak ponoć po dziś dzień
czynią to niektórzy mnisi, żeby wzbogacić się duchowo) i nie wiem, czy z każdej
strony podejście jest tak strome, ale jeżeli faktycznie Nobunaga ze swoim
wojskiem otoczył górę i wspinał się, żeby skopać mnisie tyłki, to… Jak oni niby
wleźli?! I to na dodatek ze sprzętem służącym do niszczenia i siania zamętu… To
musiało być coś.
Walnęłam mocniej, niż się spodziewałam. |
Sam kompleks Enryakuji jest dość rozrzucony w różnych
punktach góry, co zmusiło nas do długich spacerów (to znaczy był też autobus, ale rzadko; poza tym. jak mówi moja babcia, jestem młoda i mam zdrowe nogi). Krajobrazy takie, jakich
spodziewano by się po górskim klasztorze buddyjskim: cicho, zielono, spokojnie,
drewniano. Widok na jezioro Biwa (sama historia i literatura!). Jedynym zgrzytem
był dla nas stojący nieopodal głównego pawilonu Enryakuji – kaikan, czyli…
nowoczesny hotel. No ale dobrze, takie wymogi turystyki. No i trochę ściął
Martę i mnie z nóg mnich, który, przy okazji odbicia pieczątki w mojej książeczce
przeprowadził z nami chyba dziesięciominutową konwersację w swoim ojczystym
języku tylko po to, żeby na koniec z rozbrajającą ciekawością zapytać, czy my właściwie mówimy po japońsku? Usłyszawszy to, Kaszyna zaczerpnęła głęboki oddech,
odwróciła się na pięcie i odmaszerowała. Taka była Hiei.
Studia buddyjskie pełną parą. |
Na Kōya pojechałyśmy już z Osaki i już w towarzystwie Mady,
która jest za pan brat z Kūkaiem, VIII- wiecznym japońskim mnichem i twórcą
sekty shingon, którego mauzoleum jest główną „atrakcją” wyżej wymienionej góry.
Całe szczęście, że pojechałyśmy, bo okazuje się, że ja też powinnam się z nim
mocno zaprzyjaźnić celem obrony licencjatu. Może powinnam była za 1000 jenów
dedykować mu przepisaną tam przez siebie Sutrę Serca zamiast za 100 zabierać ją na
pamiątkę do domu? Zobaczymy.
Na Kōya dojechałyśmy też drogą kolejowo – linową (dam głowę,
że zaopatrzyłyśmy się w Osace w stosowny pass), ale samochodem też by się jakoś
dało. Zasadniczo w porównaniu z Hiei druga z odwiedzonych przez mnie gór wypadała
nadzwyczaj… Żywo i nowocześnie. Były księgarnie. Były lodziarnie. Był nawet
Family Mart. I prywatny uniwersytet. Ryūgaku
(stypendium na zagranicznej uczelni) na Kōya?
W tle Okunoin, poza kadrem tabliczka no photo. |
Ale koniec końców pojechałyśmy tam zobaczyć Okunoin, czyli
mauzoleum wspomnianego już przeze mnie Kūkaia. Japońscy wyznawcy buddyzmu
wierzą, że tak naprawdę mnich ten (nazywany też Kōbō Daishi – „wielki mistrz rozpowszechniający prawo”, że tak
popiszę się – w moim przypadku wątpliwą - erudycją i uniknę powtórzenia
jednocześnie) nie umarł, tylko wszedł w stan długotrwałej medytacji i tak sobie
czeka na przyjście następnego buddy – Miroku. Jego mauzoleum zaś stoi na
wielkim cmentarzu (gdzie pochowany jest między innymi Oda Nobunaga, ten co
zjarał Enryakuji), otoczone pięknym lasem, ciche i spokojne (nie licząc tłumu
pielgrzymów; jak widać Kōbō Daishi cieszy się niesłabnącą popularnością). Wokół
mnóstwo instytucji kulturalnych umożliwiających turystom różnorodne taikeny
(przeżycia, doświadczenia), typu wspominane przeze mnie przepisywanie sutry lub medytacja (na
którą nie zdążyłyśmy, bo zasiedziałyśmy się w Family Marcie, Mada ubolewała najbardziej,
mnie minuty spędzone z pędzelkiem nad sutrą wystarczyły za wszystkie medytacje)
a nawet nocleg w świątyni, w spartańskich (bo zgodnych z regułą zakonną)
warunkach, ale za grube pieniądze.
Cóż, może następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz