czwartek, 28 sierpnia 2014

"Często śni mi się hotel Pod Delfinem"

Wczoraj skończyłam staż w Fujiya Hotel i chyba bardziej niż tę notkę powinnam pisać swoje przemówienie na jutrzejsze 卒業式 (uroczystość zakończenia połączona z wręczeniem dyplomów – jak w szkole), ale co tam, zanim zacznę przebijać się przez to morze uczuć, napiszę jeszcze o ostatnim miesiącu pracy, czyli recepcji.

My i 至成
Fronto (zjapońszczone „front desk”) było przekozackie. Kto wie, może sam fakt, że po pół roku spędzonym na podawaniu ludziom żarcia byłam już tak stęskniona za NORMALNĄ pracą w hotelu sprawił, że tak mi się podobało, ale ani przez chwilę nie żałowałam, że właśnie tę sekcję wybrałam na sierpień. Oczywiście, to nie tak, że w miesiąc ogarnęłam wszystkie możliwe obowiązki („normalni” pracownicy muszą swoje w tym hotelu przeżyć, żeby przepuszczono ich na fronto), ale przynajmniej czułam, że moja praca COŚ WNOSI – nawet, jeżeli było to „tylko” uczucie ulgi zagubionych klientów, którym pokazałam drogę na basen albo wytłumaczyłam, jak dojechać do Hakone Venetian Glass Museum (TAK, stoi coś takiego w okolicy, w ogóle, kreatywność hakońskich muzealników to osobna historia).

My i stare klucze, każdy na oko jakieś kilo
Ale moja praca sprowadzała się nie tylko do krążenia po lobby w „godzinach szczytu” i wyłapywania błąkających się dusz (wskazówka: podchodzisz do takiego i zagadujesz ZANIM on cię zawoła; niektórzy pewnie nawet nigdy by się nie odważyli). Choć miesiąc okazał się być zbyt krótkim na opanowanie robienia check-inów i check-outów (odpowiednio: rejestrowanie nowo przybyłego gościa i jego wyrejestrowywanie połączone z wystawieniem rachunku) po japońsku, pracę z zagranicznymi gośćmi jakoś na tym polu ogarnęłam. Poza tym stałam się profesjonalną przeglądarką nie-internetową, przekopując katalogi z rezerwacjami w poszukiwaniu danych gościa lub układając nowe rezerwacje w kolejności chronologicznej i alfabetycznej (a mam tu na myśli japoński sylabariusz – niezapomniana powtórka z hiragany!). Okazuje się, że komputeryzacja komputeryzacją, a do szuflad trzeba mieć co włożyć, więc trochę się tego papieru naprzerzucałam. Z zakresu obsługi komputera – dzięki Bogu, że jeszcze na drugim roku pozmieniałam  sobie język wszelkich możliwych Facebooków i tabletów na japoński, bo inaczej zatonęłabym nawet w tutejszym Wordzie, a co dopiero w hotelowych serwerach, w których uzupełniałam dane rachunków, adresy i inne takie bajery (+5 punktów do rozpoznawania prefektur Japonii). Chociaż nie obyło się bez „EEEEE, przepraszam, ale… Bo coś mi tu wyskoczyło i…”. W morzu spraw mniej ważnych podobało mi się jeszcze prowadzenie katalogu rzeczy znalezionych (co ludzie potrafią zgubić…) i wieczorne obchody hotelu w celu sprawdzenia, czy przypadkiem gdzieś nie kończy się właśnie świat. Polerowanie kluczy czy uzupełnianie apteczki było już mniej ciekawe. 

Z katalogu zajęć NOWYCH (tzn. takich, o których istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy, bo resztę jakoś mimochodem widziało się z pozycji pracownika genkanu) najlepsza była INSPEKCJA hotelowych pokoi. W praktyce wygląda to tak, że dostajesz kartkę z informacjami  o danym piętrze (ile osób gdzie się zatrzymuje, czy palą, czy mają jakieś wymagania dotyczące wyposażenia), bierzesz szmatkę w dłoń i lecisz sprawdzać, czy pokój jest dobrze sprzątnięty, kapcie stoją, lustra czyste, a ilość szczoteczek do zębów odpowiada liczbie nocujących (jak nie odpowiada pędzisz do ekipy sprzątającej zdać raport). Godzinka dziennie z głowy.
Japończycy kochają open-space w biurze

Kiedy na fronto nie było ruchu spełnialiśmy się najpierw we trójkę jako kreatorzy anglojęzycznych ulotek na potrzeby gości z zagranicy (oby ten, kto będzie wykorzystywał moje, TRAFIŁ DO CELU), a później we dwójkę (z Darkiem) jako wanna-be tłumacze, przygotowujący przekład 館内案内ツアー(wycieczki po hotelu połączonej z opowieścią o jego historii i architekturze, zapraszamy codziennie o 16:00, start zwykle z kaplicy, ale miejsce zbiórki się zmienia) na angielski. Dzięki temu poznałam japońskie określenia na sufit kasetonowy(折上格天井)oraz oberluft(欄間, ale pewnie po polsku-niemiecku też Wam to nic nie mówi), oraz wbiłam denshijisho.org na pierwsze miejsce listy w podpowiedziach wyszukiwarki. Oraz pokazałam Darkowi cudowną intelektualną rozrywkę, jaką są Wiersze z Google, bo przecież i tak nikt nie rozumie, co my tam po polsku czytamy. 

Na fronto czułam się dobrze. Może to dlatego, że znałam tych ludzi praktycznie od początku, może dlatego, że ogarniałam japoński już bardziej niż w momencie przybycia i rozpoczęcia pracy na genkanie (co nie znaczy, że ogarniam go TAK OGÓLNIE), a może dlatego, że mundurki najładniejsze i czułam się profesjonalnie. Miałam tutaj swój wzór (kogoś, kogo w myślach będę zawsze nazywać duszą tego hotelu ;)), swoje rzeczy do zrobienia i zwykle nie czułam się zbędnym naddatkiem, co jest cenne dla nieogarniającego stażysty. Mam nadzieję, że następne „tury” z UAM będą mogły spróbować swoich sił  na recepcji– i to może dłużej, niż ja. Moja przygoda z Fujiya na tym się kończy, chociaż HOHO, kto wie, co życie przyniesie.

To znaczy najpierw chciałabym wrócić do Polski i wymyślić temat licencjatu. Jakieś podpowiedzi?

P.S. Przygoda z blogiem się NIE KOŃCZY, nie cofajcie suba, będą jeszcze wpisy! :D

piątek, 15 sierpnia 2014

Szczyty Japonii, szczyty głupoty - Fuji!

Mam aktualnie takie zakwasy w nogach, że schodzę po schodach przytrzymując się ściany, a spalone słońcem czoło nie pozwala porządnie się zdziwić, ale co tam – oznacza to, że PRZEŻYŁAM WEJŚCIE NA GÓRĘ FUJI, teraz kolej więc popełnić wpis, który może Wam się do czegoś przydać (jeśli jesteście obcykani we wspinaczce górskiej jak Darek, albo macie głęboko ukryty rys masochistyczny, jak autorka).

Nasz szlak - drogowskaz przy schronisku. Niżej świat.
Na Fuji wybieraliśmy się od dawna, żeby nie powiedzieć  „od zawsze”, bo jak tylko usłyszałam, że będę pracować w Hakone, jedną z pierwszych myśli było „Okej, trzeba zaliczyć Fuji”. Plan czekał na realizację do lata, ponieważ turyści (i lamusy) mogą wspinać się na ten wulkan tylko w lipcu i sierpniu, poza sezonem trzeba mieć specjalne pozwolenie (i nie być lamusem – żadnego z tych warunków nie spełniamy). Jak na tak długo planowaną wycieczkę zaskakująco dużo rzeczy poszło nie tak, począwszy od tego, że źle sprawdziłam godzinę odjazdu trzeciego z autobusów, którymi przemieszczaliśmy się spod naszego hotelu aż do piątej stacji na zboczu Fuji. No cóż, to tylko ja, wykorzystaliśmy nadprogramowy czas na dobrą kawę, mała wygrana.

Niestety, fakt, że zaczęło podać jak tylko dotarliśmy na tę piątą stację nie wiąże się już w żaden sposób z wygraną. Tak, sprawdzałam pogodę, tak, było coś o lekkim deszczu, ale nie napisali, że będzie ŁOIĆ 6 GODZIN BEZ PRZERWY. No ale my mokliśmy TYLKO 4, bo tyle zajęło nam wejście z piątej stacji na ósmą (na wysokości 3500m n.p.m.), gdzie mieliśmy nocleg w schronisku. Wystarczyło w zupełności, żeby przemoknąć do suchej nitki, mimo całkiem fajnych kombinezonów (nie płaszczy, bo były dwuczęściowe) przeciwdeszczowych, pożyczonych z firmy. Już wewnątrz yamagoya (山小屋, schronisko górskie) przeżywaliśmy na zmianę z Darkiem załamania nerwowe, ściągając mokre ciuchy i rozpakowując przemoczone plecaki, a wszystko to na powierzchni jakiegoś metra kwadratowego, który przysługiwał na osobę na wielkich, zbiorowych piętrowych łóżkach.

Przynajmniej widok ze schroniska był ładny
Tak, schroniska na Fuji są dokładnie takie, jak w czytankach z naszego podręcznika do japońskiego: małe i przepełnione. Dostajesz na twarz posiłek (rozwodnione curry, które nie było dobre, ale przynajmniej rozgrzewało, co doceniłam, gdy po zjedzeniu przestały mną wstrząsać dreszcze), śpiwór do ręki i waruj na pryczy do nocy/rana, kiedy to wyruszysz w dalszą drogę. Czytanki nie wspominają o dwóch rzeczach: że na Fuji panuje finansowe zdzierstwo i lekka znieczulica. Mam wrażenie, że japońskie omotenashi (już to kiedyś tłumaczyłam) zanika gdzieś na 2000 metrów n.p.m.  Mogę jeszcze przeżyć ceny (7800 jenów za noc z dwoma – że użyję grubego słowa - posiłkami, podczas gdy „na dole” do tej pory płaciłam chyba najwięcej 3500 jenów i to już za naprawdę porządny ryokan), bo wiadomo, za dużej konkurencji nie ma, więc nie muszą się starać. Szkoda tylko, że naprawdę wszystko było srogo płatne (kiedy usłyszałam, że zatrzymanie się na godzinkę wewnątrz schroniska na jednej z niższych stacji kosztuje ponad 1000 jenów za samo SIEDZENIE, wyszedł ze mnie Poznaniak i sama wyszłam. Ze schroniska.), a personel nie wykazywał się zbytnią chęcią pomocy przemoczonym ludziom (żeby w górskim schronisku nie było nawet KOCY? SERIO?). Moje serce zostało więc złamane, a umysł wypełnił mrok. Postanowiłam zrobić jedyną sensowną w tym momencie rzecz: zawinęłam się w śpiwór i poszłam spać (jestem w tym dobra, w przeciwieństwie do Darka, którego otwarte jak szeroko oczy widziałam za każdym razem, gdy na chwilę wybudzałam się z letargu). 

Wstaje słońce, wraca nadzieja
W związku z tym, że nie przeżylibyśmy wejścia na szczyt po nocy w mokrych ciuchach, porzuciliśmy plan oglądania wschodu słońca z wierzchołka, zadowalając się podziwianiem go 250 metrów (wierzcie mi, to były bardzo srogie metry) niżej. To był trudny, ale dobry wybór, bo gdy minęło jeszcze kilka godzin (które przespałam), zjedliśmy nasze szałowe schroniskowe śniadanie („W tym klopsie jest chyba piasek.” – „Może im zleciał na podłogę.”) i ponownie wyszłam na zewnątrz, by obczaić temperaturę i zdecydować, czy odpuszczamy i schodzimy na dół, CZY CO, bo ciuchy nadal mokre… Było ciepło. Byliśmy ponad chmurami, z nieba grzało słońce, 7:30 rano. Spojrzeliśmy po sobie i było wiadomo, że tak, jesteśmy wystarczająco uparci. Wyschniemy po drodze, czas cisnąć na szczyt.

No cóż, jeżeli chodzi o sam szlak (wybraliśmy najprostszy z czterech dostępnych – Subashiri/須走), dla mnie faktycznie było to CIŚNIĘCIE. Pierwszego dnia Darek skakał po ścieżce jak górska kozica, a ja człapałam dwadzieścia metrów za nim niczym połączenie arabskiej żony z sapiącą lokomotywą, przystając co dwa zakręty na ścieżce i prosząc Pana Boga, żeby albo dał mi więcej siły, albo zatrzymał ten deszcz, bo zaraz padnę i zacznę turlać się na dół. Drugiego dnia zasadniczo to samo, tyle że nie padało i dodawałam sobie w myślach otuchy, patrząc na szczyt (poprzedniego dnia przez deszcz ledwo było widać na pięćdziesiąt metrów do przodu). Uważam, że jak na mnie to i tak nie było najgorzej, bo co jakiś czas wyprzedzaliśmy drepczących z kijkami (i aparatami tlenowymi!) Japończyków – choć gdybym szła sama, ich tempo pewnie w zupełności by mi wystarczyło :D

Hej, już u celu
W końcu dotarliśmy na szczyt, robiąc przy tym co trzy kroki pamiątkowe focie. Hej, było warto. Widok piękny, krater może mniej (dziurka jak dziura), ale to pierwszy krater, jaki w życiu widziałam, słońce świeci, ludzie szczęśliwi (bo najgorsze już za nimi). Nadal drogo, ale nawet chram shintoistyczny mieli (jeden z bardziej unikatowych wpisów do mojej książeczki z pieczątkami). Żyć, nie umierać. 
Zgrabne niczym łania starczam się na dół

A potem schodzić na dół, a właściwie zjeżdżać po sypkim żwirze. Dobra zabawa, ale dłuży się po jakichś dwóch godzinach (choć w porównaniu z 6 godzinami wchodzenia, około 3 schodzenia to był serio pikuś I NAWET CZASEM WYPRZEDZAŁAM DARKA). Spodnie na szczęście się doprały, ale buty wyrzuciłam zaraz po powrocie do Hakone. I tak pierwszego dnia popękały podeszwy.

Jak mówi pierwsza cześć japońskiego przysłowia, którego wszyscy na UAM chcąc nie chcąc się uczymy: głupiś, jeśli choć raz w życiu nie wejdziesz na Fuji (no, kto dopowie resztę?), ale na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że można być głupim, ale jakoś się tam wtarabanić.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Last month / 7月


Śniadanie na Tsukiji / Świat kapibar na Dworcu Tokio / 
Kiedyś Toru i Midori, teraz ja / Groby 47. samurajów, z ukrycia


Tokio z ratusza po raz kolejny / Muzeum Małego Księcia, bo tak / 
Zjem Cię w imieniu Księżyca! / Letnie fajerwerki na plaży


Dzień Ładnego Ubioru / W cieniu Tokio Tower / 
PURIKURA, czyli co nam się stało w oczy? / Przymiarki do stroju recepcjonistki