piątek, 27 czerwca 2014

Japończycy niby wstydliwi, ale nie gdy się kąpią!

Jako że dziś kupiłam sobie kolejną książkę z gramatyką do N2 (dla tych wszystkich, którzy nie znają japo światka i pewnie nie brakuje im tej wiedzy w życiu: N2 jest synonimem poziomu drugiego testu znajomości języka japońskiego, takie japońskie FCE i wszystko co dalej) i uznałam, że to znakomita okazja, by NIE ZACZYNAĆ jej przerabiać, zaserwuję Wam wpis. Zainspirowały mnie – nieliczne ostatnio – chwile relaksu w Japonii  i kilka wizyt w onsenach. 

Dobra, tak na serio nie jestem aż tak zapracowana, ale dostaliśmy od Szefa wejściówki, więc czemu by nie pobyczyć się za free w luksusie? 

Zacznijmy od początku. Onsen (jap.温泉) oznacza super-wodę-z-gorącego-źródła-która-działa-dobrze-na-wszystko. Taki japoński Ciechocinek, tylko że jest tego więcej (jak to kraj położony na styku płyt tektonicznych – różne termalne imprezy mają w pakiecie). Przy tym Hakone jest jednym z bardziej znanych „onsenowisk” w kraju, więc zdarza się, że ludzie przyjeżdżają tu tylko po to, żeby się wymoczyć. W naszym hotelu onsen płynie nie tylko w publicznym ofuro (jap. お風呂) , ale też w pokojowych łazienkach (co zmusza mnie do każdorazowego tłumaczenia klientom, że mają najpierw puścić wodę i poczekać, aż zacznie lecieć gorąca, a potem włazić – i tak od 7 miesięcy) i gościom bardzo się to podoba.

W skrócie: Japończycy lubią onsen. 

Drugim elementem, który umożliwi pełne docenienie walorów dzisiejszego wpisu jest znajomość japońskiego stylu kąpania się. A więc najpierw zmywasz z siebie brud i syf pod prysznicem, a dopiero potem wchodzisz do wanny/większego zbiornika z wodą się wymoczyć. W razie potrzeby/chęci czynność można powtarzać wielokrotnie w ramach jednej wizyty. W razie gdyby jakiś obcokrajowiec/Japończyk, który nie ogarnia własnego kraju się pogubił w etykiecie, w publicznych ofuro zwykle wiszą tablice z instrukcją. 

Publicznych, ponieważ Japończycy nie mają nic przeciwko kąpaniu się razem (oczywiście w ramach tej samej płci). Dlatego w naszym akademiku też mamy jedną łazienkę (na parterze, a mieszkam na ostatnim piętrze..)  z pięcioma prysznicami i wielkim ofuro. Pomijając jej stan sanitarny (kto zobaczy, ten zapłacze, choć właśnie od niedzieli mają ją remontować), taki porządek rzeczy wymusił we mnie zrewidowanie europejskich nawyków dotyczących wstydu oraz tego, co można pokazać, a co nie. Żeby była jasność - po tym, jak pierwszego wieczoru kitrałam się po akademiku, czekając, aż spod drzwi do łazienki znikną kapcie, świadczące o tym, że ktoś jest w środku. 

Poza „domowym” ofuro moczyłam się też w wodach Nagasaki (z Martą i Madą, love <3) oraz za szefowe kupony w filii naszego hotelu i muszę powiedzieć, że zaczynam rozumieć Japończyków. Gdyby ktoś mi powiedział, że będę miała radochę z tego, że się WYKĄPIĘ… Ale cóż, to naprawdę jeden z lepszych sposobów na odpoczynek. Po pierwsze: do dyspozycji masz tylko wodę, ręczniczek na głowę i ew. bandę babć po 80-tce dookoła, więc NIC TYLKO CHILLOWAĆ. Po drugie – jeżeli na stanie danego ośrodka jest rotenburo (jap. 露天風呂 – kąpielisko na świeżym powietrzu) moczysz się podziwiając lokalną przyrodę/ NOCNĄ PANORAMĘ NAGASAKI i możesz wyjść ochłonąć na ławeczce (co wcale nie jest gwarantem przeziębienia, jak się okazuje). Nawet sauna jest spoko, choć w Nagasaki myślałam, że w niej nie wyrobię. Wyrobiłam za to w naszej hotelowej „niskotemperaturowej” (50 stopni Celsjusza) i od tego czasu stałam się wierną fanką powyższej (licząc po cichu, że może wypocę kilka kilo). 

No i po wyjściu z wody możesz się zwykle odpicować jakimiś próbkami kosmetyków, którymi firmy próbują zwabić nowe klientki. Zwabić się nie dam, ale co sobie wklepię krem, to sobie wklepię.

W końcu ostatni z pożytków onsenu: dzięki niemu jestem na sto procent pewna, że nigdy w życiu nie zrobię sobie tatuażu. Chociaż w moim przypadku zawsze była to raczej fantazja niż jakiś sensowny plan, widok napisu w stylu „Uprzejmie informujemy, że osoby z tatuażami zostaną wyproszone” rozwiał wszelkie wątpliwości. Możemy tu gdybać na temat tego, że przesadzają, bo tatuaż nie równa się Yakuza, ale jak widać, uprzedzenie to nie jest tylko legendą. A Japończycy BARDZO POWOLI zmieniają nawyki. 

Póki jeszcze tu jestem planuję wizytę w Yunessun, gdzie mam zamiar wymoczyć się po kolei w kawie, herbacie, winie i co jeszcze tam leją do tych wanien. Może będzie jakaś fotorelacja na blogu, ponieważ do części tamtejszych atrakcji wchodzi się w strojach kąpielowych, nie ma więc ryzyka, że zobaczycie, czego nie powinniście. Z tego samego powodu wybaczcie mi nadzwyczaj mało foteczek we wpisie dzisiejszym, ale uwierzcie mi, TAK JEST LEPIEJ ;)

Na zakończenie znów my w strojach do relaksu w Nagasaki

wtorek, 17 czerwca 2014

Trochę wysoka kultura, a trochę jak zwykle, czyli kabuki i Skytree

Najbardziej widocznym i odczuwalnym znakiem tego, że nasz staż dobiega powoli końca jest fakt, że Koreanki, które przyjechały przed nami, w zeszłym tygodniu wróciły już do domu (drugim znakiem jest rozpoczęcie pracy w Kikkasō, ale to w następnym wpisie). Zanim to się jednak stało (i zanim poszliśmy na imprezę pożegnalną do hotelowego baru, co wspominam jak najczulej) firma postanowiła się szarpnąć i ukulturalnić swoich stażystów, fundując im bilety na kabuki. Tak, moja firma jest fajna (zwłaszcza szef, mimo, że poznaliśmy się pod kiblem - ale o tym też kiedy indziej).

Kabukiza nie jest budynkiem małym.
Pojechaliśmy więc do Kabukizy (dzisiejszą notkę sponsoruje bardzo karkołomna fleksja) w Ginzie, by zobaczyć sztukę, a właściwie – jak to w kabuki – kilka mniejszych sztuk składających się na jedną całość, trwającą blisko 5 godzin (na szczęście z przerwami). Zaczęło się od widowiska tanecznego (春霞歌舞伎草紙 , czyli, sugerując się tytułem, sztuka inspirowana motywem wiosennej mgły, eee… Tłumacz Roku), przeszło przez – moją ulubioną – Opowieść O Lasce, Która Straciła Rękę, A Potem Każdy Okazał Się Być Spokrewniony Z Każdym (実盛物語, Opowieść Sanemoriego) i trzecią sztukę, na której wygasili światła i pół sali przysnęło (大石最後の一日, Ostatni Dzień Oishiego, czyli kolejna wariacja na temat historii 47 rōninów), a skończyło się znów tańcem i żarcikami, które nie zawsze chwytaliśmy (お祭り, Święto).  Ogólnie mało byśmy chwytali (osiemnastowieczny japoński, yaaay), gdyby nie sprytne małe urządzonka ze słuchaweczką (które wypożyczyła dla nas PUSE - opiekun stażystów na wycieczce), nadające na żywo tłumaczenie – dla nas na angielski, dla Koreanek na koreański, dla reszty Japończyków „z japońskiego na ich”. 

Kurtynę też przesuwali biegający ludzie, so retro
Moje ulubione fragmenty sztuki to – pomijając historię laski i jej ręki – z pewnością dwóch facetów grających konia (jednego) i koleś – parawan (rozumiem, że według koncepcji ludzie ubrani na czarno i z zasłoniętą twarzą nie istnieją i nawet jak podają coś aktorom na scenie, to mamy udawać, że ich nie ma, ale KOLEŚ ROBIŁ ZA PARAWAN!). Poza tym faceci w roli kobiet byli niepokojąco przekonujący, albo to ja się tak wkręciłam w historię (może pomagał fakt, że miałam daleko do sceny i nie zabrałam okularów, w związku z czym szczegóły fizjonomii twarzy mnie jakoś nie rozpraszały). Oprawa całości przepiękna, zdecydowanie warto było to wszystko zobaczyć i jakoś poukładać sobie ten OGROM WIEDZY przyswojony na zajęciach z literatury japońskiej (w tym roku uciekłam przed egzaminem aż do Japonii, co wymyślę w przyszłym?). Sama Kabukiza też robi wrażenie (nie chciała mi się zmieścić w kadrze, musiałabym przechodzić na przeciwną stronę ulicy, jakiś tryliard metrów i trzy przejścia podziemne dalej), ale bardziej z zewnątrz, w środku fajna jest głownie scena i ruchome schody. Zdjęć nie można było robić i pilnowały tego panie strategicznie porozsadzane na widowni, więc musicie się zadowolić jedną fotką kurtyny z perspektywy 3. sektora.

W firmie rozeszły się ploty o tym, jak dużo zjedliśmy, HEH
Po kabuki przyszedł czas na ŻARCIE – i to nie byle jakie, bo sushi w Ginzie. TABEHŌDAI SUSHI W GINZIE. Ale zgadnijcie, kto płacił (podpowiedź: nie ja), więc było super. Tutaj mały grzech: jadłam wieloryba. One giną, Japończycy tłuką się z całym światem o prawo do połowów (i bez tego prawa łowią), a ja zeżarłam. I był dobry. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jeden kawałek, bo byłam ciekawa, czy bardziej mięso, czy jednak ryba. Jednak pośrodku. Ale lepsze niż surowa konina, którą wcinałam na ostatniej imprezie z szefem (wtedy mi smakowało, bo popijałam piątym umeshū).

Co tam Tokio, mnie macie oglądać!
Zwieńczeniem dnia był wjazd na Skytree, wieżę z najwyższym (i chyba najdroższym, 3000 jenów za wjazd na samą górę) punktem widokowym w mieście. Dobrze wcelowaliśmy w porę dnia, więc po wjeździe windą (z magicznym przyspieszeniem i jedną ścianą z jakimś rodzajem weneckiego szkła, przez które czułam się jak TUTAJ, tylko nie mam takiej czaderskiej yukaty) mogliśmy podziwiać nocną panoramę Tokio. A jest ona godna podziwu. Szkoda tylko, że mój aparat trochę nie wytrzymał presji i cały czas robił niewyraźne zdjęcia. Choć na sam koniec podołał, efekty widać poniżej. 
W przyszłym roku próbujemy  swoich sił w K-popie
Ogólnie Skytree polecam, ale tylko, jeśli ktoś za Was zapłaci, bo straszne zdzierstwo (może muszą im się jeszcze zwrócić koszty budowy, które musiały być niemałe, NO ALE EJ). 

A więc… Taki był początek czerwca – miesiąca, w którym byliśmy wszędzie.

czwartek, 5 czerwca 2014

Last month / 5月

Maj otrzymuje wiele punktów w kategorii "dobre życie".

Trochę Chin w Japonii - konfucjańska Kōshi-byō w Nagasaki / Mój pokój & mój futon - Kashima Honkan w Fukuoce / Katedra Urakami - Nagasaki / Spotted: kapłan shintō przy pracy - Dazaifu Tenmnangū

 Specjalność z Nagasaki - chanpon / Wzruszająco dobre sashimi i tenpura na dworcu Hakata / Surowa konina, trochę nie wiem, jak mogłam / Japońskie desery, odc. 1: GAŁY NA CHLEBIE

Dzień, w którym weszłam na dach akademika / Pokój wspólny w Akari i moje niezdecydowanie w kwestii długości włosów / Designerski Starbunio w Dazaifu, czyli w centrum niczego / Dzikie żółwie, bo czemu nie

 Nauka jako odpoczynek od pracy, wcześniej bym na to nie wpadła / Mini - Dejima / Pół torii w Nagasaki, resztę zabrała bomba / Kościół Oura, Nagasaki