Zdjęcia z Nary jak pocztówki. Tōdaiji. |
Na Narę przeznaczyłyśmy jeden dzień, co nie dawało zbytniego
pola do popisu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że na Asukę następnego dnia
miałyśmy tyle samo, choć w porównaniu z Narą serio NIC TAM NIE MA. Spięłyśmy się
więc i po powierzeniu naszych bagaży (ważne słowo: azukari / 預かり- oddawanie bagaży na przechowanie; miałam z tym do
czynienia co dzień zarówno jako hotelarz, jak i jako turysta) ruszyłyśmy z
kopyta zwiedzać. Oczywiście na pierwszy ogień musiało iść Tōdaiji.
Budda jest lepszy w mudrach. |
Tōdaiji to kompleks świątynny, w którym znajduje się drugi
(a właściwie pierwszy, bo starszy) obok tego z Kamakury słynny Daibutsu, Wielki Budda.
Od kamakurskiego na pierwszy rzut oka laika różni się tym, że siedzi sobie pod
dachem, w pawilonie będącym największą drewnianą budowlą świata (trzeba przy
tym pamiętać, że dzisiejsza wersja to ponoć jakieś 2/3 wielkości oryginału) i
jest naprawdę WIELKI (ok. 16 metrów). Naokoło oczywiście mnóstwo
turystów, w tym naszych ulubionych Chińczyków, próbujących przecisnąć się przez
mały otwór w jednej z kolumn pawilonu, by – w myśl legendy – doznać oświecenia.
Chyba się nie udało.
Po prostu Pindola. |
Daibutsu przygniata swoim ogromem (cesarz Shōmu, który
zainspirował wzniesienie posągu ostro nadszarpnął tym budżet państwa – że tez
kiedyś wiarze takie dille się opłacały…), ale nasz ulubieniec z Tōdaiji siedział
sobie cichutko po lewej stronie od wyjścia…
Kasz: O kurde, obczaj tę rzeźbę, kto to jest?
Julita <przeczytawszy podpis>: …
Kasz: No?
Julita: E… Pindola.
Cóż dalej w Narze? Kasuga Taisha, czyli świątynia dawnego arystokratycznego
rodu Fujiwara (w ich przypadku to niewystarczające określenie, Fujiwarowie
naprawdę umieli się w życiu ustawić i robili to przez dekady), z kapłankami miko chodzącymi z imponującymi kwiatami
przyczepionymi do… czoła (to moje najwyraźniejsze wspomnienie związane z tym
miejscem). Niespodzianka, obecność w Narze wszędobylskich, żarłocznych i
śmierdzących jelonków zawdzięczamy właśnie świątyni Kasuga (shika jako święte zwierzę). Przynajmniej
są dobrze wychowane; byłyśmy świadkami, jak jeden z nich – otrzymawszy od
pewnego starszego pana specjalne ciastko dla jeleni, które można było tam kupić
– ukłonił się w podzięce jak na filmikach z Youtube. Internet czasem nie
kłamie.
Potem Kōfuku-ji, która
była wówczas częściowo Remontōji (zbiorcze
określenie dla wszystkich świątyni, których z powodu przeprowadzanych prac
restauracyjnych nie mogłyśmy zwiedzić; zaczęło się od Rinnōji w Nikkō). Na
szczęście można było wejść do skarbca – muzeum, gdyż ciągnęłam tam Kaszynę
głównie po to, żeby zobaczyć Ashurę. Udało się, ale oczywiście nie mogłam mu
zrobić zdjęcia.
Yumedono i ktośtam. |
Czas leciał, więc wskoczyłyśmy jeszcze w pociąg i pognałyśmy
kilka stacji dalej, do miejscowości Ikaruga, gdzie znajduje się Hōryū-ji (jap. 法隆寺, Klasztor Rozkwitu Prawa, nazwa podkreślająca
wagę miejsca, więc przytoczę tłumaczenie, co tam), zespół świątynny założony na
początku VII wieku na polecenie księcia Shōtoku, który zasłużył się jako wielki
propagator buddyzmu w Japonii, utworzył konstytucję w 17. artykułach… a według
najnowszych badań mógł wcale nie być taki zasłużony i w ogóle, inny koleś niż
się przez wieki uważało. I bądź tu japonisto mądry. W każdym razie Hōryū-ji stoi na pewno i bardzo mi się podobało,
może z racji późnej godziny naszego przybycia i związanej z tym małej ilości
współzwiedzających. Cisza, spokój, my zaglądające do wnętrza Yumedono (Pawilonu Snów). Było
świetnie.
A wieczorem wielka akcja przebierania się w nasze yukaty (jak
kimono, tylko że z cieńszego materiału, bo na lato; noszone z trochę innymi
dodatkami) i spacer po mieście, zakończony sesją w automacie do purikury.
My piękne, lato 2014. / Przegięta purikura jest przegięta. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz