poniedziałek, 21 listopada 2016

Last two months (in Japan) - 8月+9月

Ciężko mi zebrać zdjęcia z dwóch ostatnich miesięcy spędzonych w Japonii w ramach stypendium, bo były to chyba najbardziej przeładowane podróżami tygodnie w moim życiu. Ograniczyłam się więc tylko do fotograficznych ciekawostek (a i tak wyszła z tego długa impreza). Mam nadzieję, że coś z tego załapiecie (chociażby tyle, że dużo się działo). 

Dobrze, że szyby w pociągach na Kyūshū mają filtr przeciwsłoneczny, ale i tak bez kremu z filtrem 50 nie miałam co wychodzić z domu.

I to właśnie kocham w tych wyjazdach <3 Wiem, że istnieją na świecie ludzie, którzy lubią zimno, ale ja ich nie rozumiem.  Wolę niemal 30 stopni o północy. P.S. Nie padało mimo tych ikonek chmurek ;)

Fajna Japonia, vol. 1: takie plakaty widziałam w kilku miejscowościach po drodze. Wymieniały nazwiska zawodników na ówczesnej olimpiadzie (i paraolimpiadzie) w Rio, którym zdarzyło się pochodzić z danej okolicy. Japończycy strasznie jarali się olimpiadą, w telewizji praktycznie przez całe dnie mowa była tylko o tym jak idzie reprezentantom. To trochę męczące, ale taki rodzaj świętowania i wsparcia jak na zdjęciu mi się podobał ;)

Fajna Japonia, vol. 2: sklepik samoobsługowy - weź co chcesz i zostaw pieniądze w koszyku.

Ten filtr 50 powinnam była nałożyć też na stopy, bo chodzenie dzień w dzień w sandałach (swoją drogą, w GU znalazłam najlepsze sandały w moim życiu, a zwykle nie lubię takich butów) skończyło się TAK (i nie chce zejść do teraz).

W Kumamoto oczywiście wszędzie był Kumamon.

Ale zapamiętałam też świetny Kumamoto ramen (coś ostatnio mało było tu japojedzenia, więc wrzucam).

Nie wszystkie stacje kolejowe w Japonii to Shinjuku albo Umeda. Czasem czekasz tylko, aż coś ci zleci na głowę (albo ty zlecisz razem z zardzewiałą kładką) ;)

Pociąg cały w drewnie, ze stołami i widokami na południowe Kyūshū (zatrzymywał się na najstarszych stacjach i czekał, aż ludzie wyjdą porobić sobie zdjęcia).

Ostatnia szansa na spotkanie z japońską (pop)kulturą: wyjście na "Kinky Boots" (jak najbardziej amerykański musical przerobiony na japońską wersję językową, ale oglądało się super :D), które wtedy wystawiali w Osace.

I mój dziki wypad do Tokio na dwa dni, żeby w Akasace zobaczyć sztukę improwizowaną na żywo w ramach programu telewizyjnego Sujinashi BLITZ Theater. To znaczy, że byłam w związku z tym w telewizji jako widownia (na szczęście nie widać mnie mocno, bo w heroicznym wyścigu przy maszynce do sprzedawania biletów w konbini dwa tygodnie wcześniej wywalczyłam miejsce stojące z tyłu widowni; ja widziałam wszystko, kamera mnie nie :D). I zobaczyłam na żywo Shōfukuteia Tsurube II (który ma taki długi tytuł, bo jest bardzo znanym rakugoką, czyli japońskim komikiem) i Oguri Shuna (który jest ładny xD To znaczy jest też uznanym aktorem, no ale wiecie, rozumiecie, publiczność składała się w 98% z kobiet w wieku różnym z JAKIEGOŚ powodu...)

Jeszcze więcej teatru! Znów w Takarazuce, najpierw robiąc sobie fotki z teatrem (ta, to ten zamko - moloch w tle)...

... A potem oglądając nową wersję "Elżbiety", jednego z największych takarazukowych hitów, opartego na historii cesarzowej Sissi (kojarzycie te stare filmy kostiumowe, które leciały zawsze w TVP w weekendy, kiedy byliśmy mali?)

Na kino też był czas, zwłaszcza, że na ekrany weszła pierwsza od wielu lat japońska "Godzilla" (i warto ją obejrzeć, choćby dla nietypowego, politycznego sposobu ukazania sprawy ataku radioaktywnego potwora na Tokio :D),

Innym razem przyszedł czas na poważne buddowystawy w muzeum w Narze.

Tak, w Narze :)

Cola z ryżu, którą serwowała jedna z sieciówek z sushi latem! Smakowała podobnie do amazake (słodki napój z ryżu, który ma w nazwie alkohol, ale go nie zawiera), a amazake nie wszyscy lubią, więc ostrożnie jakby co.  Ja lubię bardzo.

Dojechałam (na Seishun 18 Kippu, a jakże) do Eiheiji, świątyni zen założonej przez Dōgena (wspominałam Wam już o Dōgenie? Skojarzcie z zenem i siedzącą medytacją). Jest majestatyczna i cicha, tak jak się spodziewałam. Wszyscy mnisi byli młodzi, czego się nie spodziewałam.

Japończycy w średniowieczu lubili sobie utrudniać życie schodami, po których nie da się wejść.

W międzyczasie skończyliśmy studia i dostaliśmy dyplomy, yay! Ledwo to zauważyłam.

Nadszedł czas opuszczenia akademika (nazywanego Najwęższym Budynkiem Na Kampusie). Ostatni tydzień przemieszkałyśmy na Nanbie, w otoczeniu host clubów, pubów i podejrzanych "salonów masażu" i miejsc z "darmowym oprowadzaniem" (wskazówka: jeżeli kiedyś zobaczycie napis 無料案内所 gdzieś na Nanbie albo Kabukuchō w Tokio to nie idźcie tam, ten napis to przykrywka dla brzydkich biznesów ;) ). Było spoko ;)

Gdyby ta płyta (używana) była trochę tańsza, kupiłabym ją ze względu na najlepszą okładkę, jaką widziałam w życiu.

Obrazki z sąsiedztwa na Nanbie - love hotel utrzymany w świątecznej stylistyce (cały rok).

Obiecałam sobie, że skoro jestem już duża, kupię poważny kalendarz na przyszły rok. ale Gintoki mnie przekonał.

Żeby nie było, że do Tokio jeżdżę tylko dla idoli, zwiedziłam też parlament (dlatego, że mój hotel razem z widocznym kilka zdjęć wyżej studiem Akasaka Blitz znajdowały się zaledwie kilka ulic dalej, ale ciiii...).

Nadszedł czas rozstania (chlip!). Wróciłyśmy Emiratami, na dodatek klasą biznes (nikt nie wie dlaczego, rezerwacja była na ekonomiczną), więc nie powinnam narzekać. Jedyny minus jest taki, że musiałam opuścić Japonię... Ale nie na zawsze ;)


次回:Czy właściwie podobało mi się na ryūgaku, czyli podsumowanie!

piątek, 28 października 2016

Zamek, którego nie ma, a i tak robi furorę: Takeda



Początek trasy
Do zamku Takeda pojechałam, kiedy został mi niewykorzystany dzień przejazdów na Seishun 18 Kippu i musiałam znaleźć miejsce, do którego mogłabym obrócić w dobę ;) To nie świadczy źle o zabytku – po prostu znajduje się on mniej więcej pośrodku niczego ( = dość byczej prefektury Hyōgo) i przejazd po zwykłych cenach niezbyt się opłaca. W Osace trzeba wsiąść do pociągu w stronę Himeji, a tam przesiąść się na bardziej lokalny, żeby w końcu jednowagonowcem dotrzeć do stacji Takeda, z którą po jednej stronie sąsiaduje zamkowe wzgórze, a po drugiej maleńkie miasteczko, w którym atrakcji raczej nie ma.

Tutaj może zrobię mały wtręt, przydatny dla wszystkich pragnących poruszać się po Japonii komunikacją publiczną (właściwie niby jak inaczej) – z całego serca polecam aplikację NAVITIME (stronę też mają), która nigdy mnie nie zawiodła jeżeli chodzi o połączenia, przesiadki i informacje o komplikacjach na trasie. W przypadku korzystania z Seishun trzeba wyłączyć opcję dodatkowo płatnych przejazdów (shinkansen, ekspresy z miejscówkami), żeby pokazywało same zwyklaki, po czym można ruszać w drogę!

Tak się wchodziło
Wracając do zamku, a właściwie do ruin zamku (spójrzcie na zdjęcia i sami oceńcie, ile z niego zostało): po wyjściu ze stacji trzeba wdrapywać się około czterdzieści minut na górę (są schodki, ale i tak zasapałam się jak lokomotywa i zastanawiałam, jakim cudem udało mi się dwa lata temu wejść na prawie czterokilometrową Fuji). Wejście na szlak jest niedaleko torów, mapki dostępne są na stacji albo w internecie. Niegotowi na wysiłek fizyczny mogą podjechać pod szczyt własnym samochodem lub taksówką (ale kto wydawałby dodatkowe hajsy, bo nie ja). Jest też opcja podjechania autobusem od drugiej strony wzgórza i podejścia potem jeszcze troszkę. Wstęp za 500 jenów. Mimo braku dodatkowych atrakcji Takeda cieszy się – z tego, co widziałam na miejscu i słyszałam od innych – dość dużą popularnością wśród turystów (co ciekawe, spotkałam praktycznie samych Japończyków). Dlaczego?

Na szczycie czekają na nas przede wszystkim piękne widoki. Serio, tak pocztówkowych zdjęć nie robiłam dawno. Z samego zamku zostały przede wszystkim fundamenty, więc nie może na pewno konkurować z na przykład Himeji, chociaż na lokalizację pewnie by wygrał (zdjęcia!). Gdybym wpadła tam kilka miesięcy później, być może trafiłabym na słynną mgłę, która spowija szczyt jesienią, przez co całość na zdjęciach w necie zawsze wygląda, jakby unosiła się w chmurach (w rzeczywistości to wzgórze nie jest wcale tak wysokie). W południe na początku września takich atrakcji nie uświadczymy, choć może to i dobrze, bo niby co bym w takim mleku zobaczyła? Wygląda to dobrze chyba tylko z sąsiednich wzgórz :)

Resztki zamku

#nofilter
Aha! Dość mocno wieje, co jest zbawienne upalnym latem, ale w zimniejszych porach roku zabierzcie czapki i szaliki.

次回: Fotograficzne podsumowanie sierpnia i września, czyli ostatnich dwóch miesięcy pobytu. Ale to jeszcze nie ostatni wpis ;)

piątek, 30 września 2016

Typowo fanowska wycieczka - Hikone i Azuchi



Zamek w Hikone
Chciałabym napisać, że koniec sierpnia i początek września przeznaczyłam na krótkie wycieczki, bo miałam tyle wolnego czasu, ale wcale tak nie było. Chociaż powinnam była przygotowywać się do ostatniej prezentacji na uczelni, albo OGARNIAĆ POWRÓT, to jeździłam, bo miałam jeszcze kilka  punktów na liście „do zobaczenia” i jeszcze kilka niewykorzystanych okienek w Seishun 18 Kippu. Szczerze mówiąc pobiłam samą siebie, wyjeżdżając na trzy dni do Tokio na spektakl i wracając w przeddzień wyprowadzki z akademika, wprost w objęcia otwartych, jeszcze niespakowanych walizek  (nadal się zastanawiam, czy dzielić się na blogu szczegółami tego przedsięwzięcia, chociaż dużo się wtedy o Japonii nauczyłam) <3 Niczego nie żałuję. 

Jednym z takich krótkich, samotnych wypadów była jednodniowa wycieczka do Hikone i Azuchi. Hikone to miejscowość nad jeziorem Biwa (to bycze jezioro nad Kioto na mapie), znana z uroczego zameczku (oryginał), który często gra w filmach przeróżne miejsca. W Nobunaga Concerto robił za zamek Azuchi, więc oczywiście nie mogłam tam nie pojechać. 

Charakterystyczny most prowadzący do zamku
Nie no, tak serio to bardzo chciałam już wcześniej, bo ładnie tam.  Z zamku i przylegającego do niego ogrodu rozciąga się widok na jezioro. Jest też dość dużo dość srogich schodów, więc można lekko się zasapać przy podejściu. W środku natomiast… nie za dużo jest (jak to w oryginalnych zamkach, jak zdążyłam się już przekonać), ale za to trzeba zdjąć buty, więc wybierając się tam nie zapominajcie o skarpetach, inaczej będziecie popylać po drewnie boso, jak autorka tych słów. 

Z dodatkowych atrakcji: w okolicy zamku kilka razy dziennie występuje Hikonyan – kot w samurajskim hełmie, będący maskotką regionu. Japończycy ponoć go uwielbiają, co potwierdziłby mały tłumek, który zgromadził się wokół pluszaka. Ja poszłam sobie po jakichś czterech tanecznych krokach, bo może i lubię kawaii breloczki, ale na żywo… Chyba jestem za stara. 

Miau

I widok spod zamku na jezioro

Bardzo podobało mi się za to w pobliskim muzeum, bo akurat mieli (za darmoszkę!) wystawę o Ishidzie Mitsunarim (taki pan z XVI wieku, który dostał baty w bitwie pod Sekigaharą od Tokugawy, co później przyczyniło się do objęcia władzy w Japonii przez tego drugiego), a lubię typa po ostatniej taiga drama, którą oglądałam. Na dodatek oprócz standardowych zwojów nie do rozczytania i mapek były też np. oryginalne kostiumy właśnie z dram (Sanadamaru w tym roku święci triumfy w telewizji NHK i wielu muzeach Kansai), więc nie tak drętwo. Co prawda to była czasowa impreza, więc pewnie już nie zastaniecie, ale może zrobią coś innego w to miejsce. 

Przekrój przez zamek
Kiedy już nacieszyłam się miejscem, które udawało Azuchi, postanowiłam pojechać 20 minut dalej – do prawdziwych ruin zamku Nobunagi. Cóż, ruiny to dużo powiedziane, po zamku została tylko góra, na której stał. No, jeszcze schody prowadzące donikąd i jakieś kamloty, za zobaczenie których liczą sobie jakieś 700 jenów, więc podziękowałam. Za to może z kilometr dalej, po drugiej stronie torów kolejowych (Azuchi to straaaaszna dziura, same pola praktycznie) mamy Nobunaga no yakata,  czyli rekonstrukcję… Ostatnich dwóch pięter z głównej wieży zamku. Serio. W specjalnym hangarze. Można też obejrzeć film, przedstawiający czasy świetności Azuchi (kiedyś ponoć sięgało tu jezioro Biwa, chociaż teraz smutna góra stoi pośrodku pól). Jest też jeszcze jedno, malutkie muzeum tuż przy stacji kolejowej, gdzie za jakieś małe 200 jenów można obejrzeć całkiem spoko ekspozycję (mieli kącik filmu, więc byłam ucieszona :D), oczywiście obowiązkowo makietę zamku (ej, nie pomyśleliście o odbudowie? Przecież zamki w Osace czy Nagoyi zbudowane są dosłownie od zera!), a do tego strzelić sobie fotkę w ładnej rekonstrukcji zbroi Ody (chociaż ta przyjemność kosztowała już jakieś dodatkowe jeny). 

Yakata nie wchodzi cała na zdjęcie, ale starałam się
Oprócz mnie nie widziałam w Azuchi żadnego obcokrajowca, a i napotkani po drodze Japończycy trochę dziwili się, co gaijin robi w takim miejscu, domyślam się więc, że nie jest to Top 10 atrakcji turystycznych regionu. Polecam natomiast bardzo wszystkim lubiącym historię (okres Sengoku był najciekawszy!). Albo dramy :D

P.S. Jak się pewnie domyślacie, wróciłam już do Polski. Ostatni tydzień na Nanbie obfitował w wiele zajęć i słabe łącze, dlatego nie skończyłam bloga tak, jak planowałam. Zrobię to za to teraz, mam czas ;)

次回 : Zamek, którego nie ma, a i tak robi furorę: Takeda.

wtorek, 6 września 2016

#goingnorth, czyli Aomori i Hirosaki



Ja, statek, most, muzeum i budynek jak z Korei Płn.
Kiedy dotarłyśmy do Aomori, już się ściemniało, ale na szczęście nabrzeże (i – jak wspominałam w poprzednim wpisie – nasz hotel) znajduje się tam jakieś trzy minuty z buta od stacji, mogłyśmy więc zobaczyć jedną z lokalnych atrakcji – dawny prom, teraz stoi zacumowany jako muzeum. Praktycznie nad statkiem przerzucony jest imponujący most, a kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się trzeci ważny spot – muzeum święta Nebuta, które odbywa się tutaj co roku na początku sierpnia. Spóźniłyśmy się więc na nie kilkanaście dni, ale dzięki muzeum i tak zobaczyłyśmy ((następnego dnia rano, bo kiedy dotarłyśmy było już oczywiście zamknięte) kilka niesamowitych, oświetlonych platform, które są główną atrakcją imprezy. Dzięki ekspozycji można się dowiedzieć, jak to jest zrobione (w całości z japońskiego papieru, a w środku montują żarówki ), a nawet samemu trochę pokleić, ale nie podjęłyśmy tego wyzwania. Z przyjemnością za to wróciłabym kiedyś latem do Aomori, żeby zobaczyć honmono (oryginał).


Kolorowe jarmarki
Kaisendony i kawałek kuponu
Udało nam się też trafić na lokalny targ rybny i zjeść tam śniadanie w postaci kaisendon, czyli michy ryżu z nałożonymi na wierzch plastrami świeżej ryby i owocami morza. Mają tam spoko system: przy wejściu na targ kupujesz zestaw kuponów, jeden wymieniasz na michę z ryżem, a potem ruszasz między stragany i płacisz kolejnymi kuponami za to, co chcesz mieć na wierzchu (poszczególne składniki różnią się kuponową ceną). Ale to opcja dla fanów surowej ryby z rana ;)

Z Aomori ruszyłyśmy do Niigaty, gdzie zaplanowałyśmy nocleg („zaplanowany” to dużo powiedziane, ale tak czy siak spędziłyśmy tam noc), ale po drodze chciałyśmy jeszcze wyrwać trochę czasu w Hirosaki, mieścinie z malutkim zameczkiem. To była dobra beka. Zamek, owszem, stoi, ale… Przeniesiony z pierwotnych fundamentów jakieś 50 metrów dalej. Nie doczytałam się nigdzie wyjaśnienia, w jakim celu to zrobiono. Tak więc na wzniesieniu mamy standardową, kamienną bazę, a sam zameczek stoi tuż obok na ziemi, na dodatek ogrodzony drewnianym płotem, sprawiającym, że całość wygląda jak eksponat z muzeum miniatur. Dodacie jeszcze do tego drewnianą platformę, na którą wchodzi się, żeby oglądać zameczek i robić sobie z nim zdjęcia. Ostra jazda.

Best. Castle. Ever.
I tym mocnym akcentem zakończyłyśmy zwiedzanie Tōhoku. Pozostało już tylko przedostać się szaloną trasą (szaloną, bo trzeba trochę kombinować, żeby przejechać całość tylko JR-em) z powrotem do Kansai . 

Ale nie był to koniec zwiedzania W OGÓLE :D

次回: Śladami Nobunagi (prawdziwego i filmowego), czyli – wreszcie – Hikone i Azuchi.