Wreszcie standard godny takich biznesłumen jak my |
Nie planowałam pobytu w żadnym, ale kiedy podczas którejś z
sesji skajpowych z Kaszynką, przeglądając jednocześnie stronę Booking.com
(jeżeli jeszcze nie polecałam, to polecam, ten portal urządził mi niejeden
wyjazd) natrafiłyśmy na dwuosobowy pokój w lovehocie w Kioto za 4624* jeny za
noc (czyli 2312 jenów na głowę, prosta matematyka, jak na Japonię są to wręcz
barbarzyńsko małe pieniądze) było jasne, że nie przepuścimy okazji. Come on,
spójrzcie tylko na to wnętrze. Poza tym to love hotel, jedźmy tam w celach
poznawczych! Obliczyłyśmy więc, że w nocy z 8 na 9 i 9 na 10 września jesteśmy
na bank w Kioto, a potem zrobiłyśmy rezerwację z chyba dwumiesięcznym
wyprzedzeniem.
Nie mam wyraźniejszego zdjęcia tego popisu kunsztu architekta |
Czemu tak tanio? Kiedy wcześniej obczajałam z Darkiem
tokijskie lovehoty (W CELACH NAUKOWYCH!) najtańsze z nich liczyły sobie po trzy
tysiące jenów za tzw. „odpoczynek” (jap. 休憩/
kyūkei) trwający standardowo trzy – cztery godziny. Cała noc to już koszy
rzędu mana (10 tys.) i wzwyż. No cóż, tamte hotele stały w Shibuyi, samiuśkim centrum
miasta (jeżeli można mówić w ogóle o „centrum Tokio”, a w zasadzie nie można,
więc: w jednym z samiuśkich centrów miasta). Nasz kiotowski (kiotijski? <3)
przybytek stał raczej na przedmieściach, otoczony wieloma biznesami podobnego
pokroju (gdybyście mogli zobaczyć architekturę okolicy!), a także dwoma konbini
i McDonaldem. Czyli wszystko co najważniejsze było. Na dodatek promocyjne ceny
obowiązywały tylko w dni powszednie, kiedy – jak się domyśliłyśmy – ruch nie
był zbyt duży, więc dorabiali sobie jako „zwyczajny” hotel. No i nasz pokój
oznaczony był jako najniższy standard. Najniższy. Standard. Miejcie to na
uwadze, patrząc na zdjęcia.
Może rundkę? |
Sam budynek… No cóż, nie pozostawiał złudzeń co do tego, co
znajduje się w środku. „Romantyzm” w najbardziej tandetnym, japońskim wydaniu,
w które chyba nawet sami Japończycy nie wierzą, ale z jakiegoś powodu urządzają
tak świat wokół siebie. Wejście od parkingu, jak przystało na prawdziwy
lovehot, ale chociaż klienci pragnący zachować anonimowość mogli skorzystać po
prostu z automatu z kluczami i iść do wybranego pokoju bez jakiegokolwiek
kontaktu z obsługą, my zrobiłyśmy sobie normalny check-in na recepcji (same marmury wokół), a nasze
bagaże zaniesiono do pokoju. Wszystko za te dwa seny na łebka.
Pokój. Tak. Może wymienię: najbardziej miękkie łóżko, na
jakim spałam w Japonii (pomijając łóżka w Fujiya, tam też mi się zdarzyło, ale
to nie ten level). Próbki wszelkich możliwych kosmetyków w łazience, w zestawie
z mięciutkimi piżamkami i szlafrokami. Wanna z hydromasażem, w której można było
wybrać jeden z kilku programów, a potem dopasować do niego migające, kolorowe
lampy. Telewizor w łazience. Drugi, trzy razy większy w pokoju (włączył się jako budzik, gdy
drugiego dnia przyniesiono nam śniadanie; przyzwoite śniadanie zamówione także
za śmieszne pieniądze - podali nam je przez specjalny otwór w drzwiach, bo
dyskrecja przede wszystkim). Automat do pachinko przy telewizorze. Automat z
bielizną erotyczną w szafie. URZĄDZENIE DO MASAŻU przy łóżku.
Może to jednak był mikrofon? |
Jedyne, czego tam
nie było, to wiadome kanały w telewizji.
Prawdopodobnie zablokowali je, podejrzewając, że my chyba nie w tych celach, co
zwykle ludzie. Poza tym to jednak był najniższy standard!
Tak bardzo było warto <3
*to nie tak, że mam pamięć absolutną do cen etc.; po prostu
znalazłam na kompie niepousuwane pliki z planami wszelkich wycieczek, cenami
wstępów i godzinami otwarcia przybytków wszelakich. Założę się, że mogłabym z
tego skleić niezły przewodnik dla ubogich studentów (zainteresowani mogą się zgłaszać).
Fajne zdjęcie. Drugie od góry. W Polsce do tamtej pory nie byłaś taka pełna ekspresji.
OdpowiedzUsuń