Nie ma bunkrów, ale też jest... |
Miyajima to praaawie Hiroshima (no, nie całkiem, ale skoro
da się dojechać od jednego do drugiego tramwajem, to w sumie jak Śląsk), za to
dopływa się tam promem (bo Japonia jest
krajem. Wyspiarskim. – Kaszynka), a do tego pejzaż i uzabytkowienie różni
się znacząco od miasta. Miyajima to też Itsukushima Taisha (jeden z Trzech japońskich pejzaży, 日本三景 – widziałam jeszcze jeden, ale o tym później), shika (czyli daniele) i góra Misen, na
szczyt której dostajesz się kolejką, i oglądasz świątynie oraz małpy (ale nie
dojechałam).
Pogoda udała się średnio (co widać na zdjęciach – wierzę, że
Itsukushima potrafi być ładniejsza). Było ciepło (bo to początek września w
Japonii, hejoooo), ale szaro i co jakiś czas mżyło. Nawet kiedy nie padało,
wilgotność powietrza wynosiła jakieś 150%, więc właściwie człowiek nie czuł
różnicy. Zresztą, czym jest kiepska pogoda w obliczu odpływu?
Ja stoję, on leży - i to mniej więcej obrazuje naszą relację |
Jak widać na załączonym wyżej obrazku, torii Itsukushimy stoi elegancko na piasku. Sęk w tym, że
najpiękniejsze jest, kiedy otacza je woda. W czasie przypływu. W ogóle, cała
świątynia zbudowana została na palach i „unosi się” na falach. W czasie
przypływu. Na tym polega ten cały widok. Tego dnia przypływ miał nastąpić o 18:00. Kiedy wchodziłyśmy do świątyni
była 12:00 w południe, ostatni prom na stały ląd (i co za tym idzie – do
naszego hostelu) odchodził koło 16:00. Cóż, musiałam sobie odpuścić (Kaszynka jako mieszkanka prefektury Hiroshima była już wcześniej w
Itsukushimie i miała więcej szczęścia). Za to - depcząc po glonach – dotarłyśmy
suchą nogą do torii i wykonałyśmy
serię pamiątkowych zdjęć (wykonałabym ich mniej, ale Kasz jest niezmordowana
jeżeli chodzi o uwiecznianie chwili, wierzcie mi). A potem shik (daniel; shik jako słowo nie jest nawet poprawny
gramatycznie, moralnie ani w żaden inny sposób, ale fajnie brzmi) próbował
wpierdzielić moje spodenki.
Tak. |
Shika na Miyajimie
są cudowne same w sobie. To znaczy śmierdzą i cały czas chcą żarcia, ale można
robić sobie z nimi fotki, nie boją się i NIE ŚMIERDZĄ AŻ TAK, jak te z Nary (o
czym przekonałam się półtorej tygodnia później).
Cóż poza tym – inne świątynie (głównie Daishō-in), po pięć momiji manjū (ciastka w kształcie liści
klonu japońskiego z różnymi nadzieniami) na głowę, zdjęcie z największą łyżką
do ryżu na świecie…
Zakupienie teczki z Gintamy: edycja Hiroshima/Miyajima.
My szczęśliwe. |
***
P.S. Przerywam komunikat, aby nadać ważną wiadomość. W
czasie, gdy ja hulałam po Japonii, moja przyjaciółka Neifile popełniła książkę
zatytułowaną Piromani. Choć jest to
jej pierwsze tak kompletne dzieło, przygodę z kreowaniem fabuł zaczynała już
właściwie, kiedy rysowałyśmy razem szlaczki w Moim Pierwszym Elementarzu. I uwierzcie mi, wie co robi. Chcemy iść
dalej i opublikować tę powieść, do czego każdy z Was może się przyczynić
poprzez polubienie strony Piromanów na Facebooku, a potem wejście tutaj - akcja powinna ruszyć na dniach.
Dodam też, że właściwie nie jest to taki totalny off- topic,
ponieważ w powieści występuje Judyta (nie cenię sobie tego imienia, ale to jakaś
licentia poetica autorki, więc dobra),
która wyjeżdża do Japonii i tyle ją widzieli (sama nie wiem, czy jako przyjaciółka
powinnam była się obrazić za takie ciachnięcie mnie…?), ale na koniec wraca. W
każdym razie jakiś związek z tematyką bloga to ma.
A tak ogólnie to wszelka zbieżność osób i zdarzeń jest przypadkowa. Ale klikajcie.
Bejbe, jesteś kochana, dziękuję Ci bardzo za informację.
OdpowiedzUsuńMoje małe, takie szczęśliwe było na takich zdjęciach...
Tulę. :*