wtorek, 29 kwietnia 2014

Skitrajmy się razem w Totorolesie, czyli wizyta w Muzeum Ghibli!

Dobra, wiem, że jaranie się anime to ciota i to drugie też, ale mieszkając tak niedaleko od Tokio nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wpaść do znajdującego się w tokijskiej Mitace muzeum studia Ghibli. Kto by nie pojechał, niech pierwszy rzuci kamieniem, ale ja - oraz jadący ze mną Darek i A. - się strasznie jaraliśmy. Nie bez powodu.

Od bramy wiadomo, że będzie fajnie
Zacznijmy od tego, że nie było łatwo. Zaczynam się zastanawiać, kiedy ostatnio napisałam tu, że BYŁO ŁATWO, no ale tym razem serio. Biletów do tego muzeum nie kupisz po prostu, kurczę, w kasie biletowej SAMEGO MUZEUM. Nie, trzeba je zarezerwować z wyprzedzeniem w Lawsonie (sieć sklepów konbini) – i to z jakim wyprzedzeniem! Tydzień to, jak się boleśnie przekonaliśmy w lutym, za mało. No więc za drugim razem wykupiliśmy te wejściówki miesiąc do przodu, przezorny zawsze ubezpieczony.

Ze stacji kolejowej w Mitace można dojechać do muzeum specjalnym busem, ale po co bulić hajs, jeśli odległość wynosi kilometr i na luzie można to przejść z buta. Zwłaszcza jakby ktoś wybierał się w najbliższym czasie - naprawdę polecam spacer, pięknie kwiatki po drodze kwitną. 

Sam budynek jest położony w uroczym parku (stąd też nazwa na bramie: 三鷹の森ジブリ博物館, czyli w wolnym tłumaczeniu Muzeum Ghibli Skitrane Po Lesie) i wygląda jak żywcem wyciągnięty z rysunku Miyazakiego. A jak już odstoisz swoje w kolejce w otoczeniu bandy wrzaskliwych przedszkolaków (japońska powściągliwość uwydatnia się chyba dopiero po ukończeniu dziesiątego roku życia) wchodzisz do środka… a tam to już w ogóle jak u Hauru. Szkoda, że nie można było robić zdjęć, więc musicie trochę wierzyć mi na słowo, a trochę popatrzeć na ich oficjalną stronę (dla niejaponistów: na dole jest przycisk „English”).

Muzeum z perspektywy robota na dachu
Zasadniczo tematyka muzeum obraca się wokół samej animacji i techniki wyświetlania filmu z taśmy (jest możliwość samodzielnego pokręcenia korbką). Dodatkowo można zobaczyć (prawdopodobnie mocno stylizowaną, ale i tak uroczą) kopię pracowni Hayao Miyazakiego, wypełnioną różnymi rupieciami, które fanom powiedzą o wiele więcej niż postronnym (patrz: maska No-Face’a  w kufrze <3). W cenie biletu (a cena ta wynosi 1000 jenów, nie tak źle) dostajemy też wejściówkę na małą salę kinową, gdzie wyświetlą nam jedną z kilku krótkich animacji sygnowanych przez Ghibli (my trafiliśmy na "くじらとり″, czyli Poławiaczy wielorybów). Potem należy totalnie spłukać się w sklepie z pamiątkami o uroczej nazwie Mamma aiuto! (yeah, tyle lat nauki włoskiego nie poszło na marne!), a następnie wejść na dach, by wykonać kilka pamiątkowych fotek z posągiem robota z Laputy

Zdjęcie wykonane dzięki uprzejmości pewnego Chińczyka, który nie miał wyjścia
Po drodze mijamy kącik, w którym znajduje się dość spora, pluszowa replika Kociego Autobusu z Tonari no Totoro – na tyle duża, by stanowić ogromną atrakcję dla band dzieciaków, bezustannie ładujących się do środka. Kiedy my tam byliśmy, nad całością tego harmidru czuwały dwie pracownice – opiekunki do dzieci, którym strasznie współczułam (opiekunkom, nie dzieciom, dla wrzaskliwych dzieci nie ma litości). Mam wrażenie, że każdy pracownik tego muzeum, widząc rano w swoim grafiku przydział „na Koci Autobus” wie, że tego dnia będzie miał przesrane. Coś jak BLD w mendaju (skrót ten oznacza Breakfast-Lunch-Dinner, czyli zasadniczo jakieś 12-13 godzin spędzonych w pracy).

Na zakończenie zwiedzania można wbić jeszcze do mieszczącej się na terenie muzeum kafejki, jednak nie miałam zbyt wiele czasu, by się jej przyjrzeć, gdyż był 待ち時間 (czyli kolejka), a my lecieliśmy jeszcze do Muzeum Historii Naturalnej i Nauki (no, taka jest moja wersja tłumaczenia nazwy) w Ueno. Tym razem nie liczcie więc na recenzję kulinarną. Za to tego samego dnia załapałam się na tartę dyniową, smakowe foccacie i drink bar w knajpie na Dworcu Shinjuku, więc w sumie wyszłam na plus.

Zwłaszcza wagowo.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

(Nie)ukryta Chrześcijanka w Japonii

Zanim na dobre rozpocznę tę notkę, przyda się mały wstęp. A więc zacznijmy od tego, że jestem praktykującą katoliczką. Dla większości czytających tego bloga to raczej niewielkie zdziwienie (zwłaszcza, jeżeli znacie mnie osobiście; nigdy się jakoś nie kryłam z cotygodniowym chodzeniem do kościoła ;)), jednak w Japonii taka deklaracja spotyka się najczęściej z uprzejmym zainteresowaniem, połączonym z raczej poszlakową wiedzą na temat chrześcijaństwa ze strony rozmówcy (nie chcę tu nikogo oczerniać, ale ostatnio tłumaczyłam znajomej, że katolik i protestant to niby to samo, ale jednak się różni). Przed wyjazdem do Japonii powiedziałam sobie, że ten staż nie stanie się dla mnie rocznymi wakacjami od Boga, a jako, że w moim przypadku nie sprawdza się formuła „modlić się mogę wszędzie, po co mi msza”, zaczęłam szukać w internecie parafii katolickiej niedaleko Hakone… I, na szczęście, znalazłam. Po pół roku spędzonym tutaj zebrałam już na tyle dużo różnych doświadczeń, że postanowiłam ubrać to w słowa i opublikować tekst. Nie jestem znawcą japoblogosfery, ale mogę się pokusić o stwierdzenie, że prościej natrafić w Internecie na wpis o współczesnym shintō w Japonii niż o chrześcijaństwie obecnie – a więc może na coś się komuś ta moja twórczość przyda.

Z zajęć z historii (tutaj mówię o współjaponistach) lub innych źródeł (tutaj mam na myśli innych czytelników bloga, którzy, uwaga, PONOĆ SĄ) znacie zapewne historię kakure kirishitian, czyli dosłownie "ukrytych chrześcijan" w Japonii. Jeśli nie: w skrócie niedługo po dotarciu chrześcijaństwa na Wyspy Japońskie shogūnat stwierdził, że jezuici i spółka mają mu się nie mieszać w sprawy państwa, a tak w ogóle to najlepiej zakazać tej dziwnej religii, co też w XVII wieku zrobił. Chrześcijanie jakoś przetrwali, ale musieli się… no cóż, skitrać. Stąd też po dziś dzień można w Japonii zobaczyć (zwłaszcza na Kyūshū, które było przez długie lata głównym ośrodkiem kontaktu z zagranicą/zamorzem) na przykład  posągi Matki Boskiej, dla niepoznaki „wystylizowanej” na boginię Kannon  (już w maju będę szukać). 

Obecnie oczywiście traktat o zakazaniu chrześcijaństwa już nie obowiązuje, ale nadal nie jest to najpopularniejsza religia w Japonii. Tym większa była moja radość, gdy odnalazłam kościół w Gorze (część Hakone oddalona od Miyanoshity o dwie górki, czyli dwa przystanki  koleją). Okazało się, że nie opuszczając jeszcze granic Polski wykonałam lepszy research niż mój hotel, który na pytanie o najbliższy kościół wskazał mi dopiero ten w Odawarze (dziesięć minut drogi vs. godzina). Zasadniczo obydwa wspomniane należą do tej samej parafii, a kościółek (duży to on nie jest) hakoński jest „filią” tego w Odawarze – msze odbywają się tylko raz w tygodniu, w niedziele o ósmej rano. I ja na te msze co tydzień jeździłam (chyba, że wyjątkowo nieszczęśliwie ułożył mi się grafik w pracy, ALBO ŚNIEG ODCINAŁ NAS OD ŚWIATA). Tak, na ósmą rano, a potem (gdy pracowałam jeszcze na genaknie) szłam do roboty. Restauracja, ze swoimi zmianami na 7:30 i brakiem wolnych niedziel (chociaż w maju wyjątkowo mam wszystkie niepracujące, ale będzie churching…) zmusiła mnie do jeszcze większej gimnastyki i biegania w soboty zaraz po pracy (kończącej się o 16:30) na autobus, by zdążyć do Odawary na mszę o 18:00. Tylko raz nie dojechałam, bo droga się zakorkowała i nie było sensu nawet wyruszać.

Niezastąpione źródło nowego słownictwa


Na początku chciałam pozostać w kościele w miarę anonimowa (co było głupim pomysłem, bo a. jestem biała, to się nie da; b. „moi” parafianie są kochani i nadopiekuńczy, to się nie da), ale szybko wybiły mi ten pomysł z głowy fala troski i entuzjazmu, która mnie zalała. Wspomagana przez współwyznawców ogarnęłam więc w miarę kościelny savior- vivre w Japonii, który polega mniej więcej na tym, że:
- nie klękasz przy Podniesieniu, znakiem szacunku jest tu ukłon,
- Komunię Świętą przyjmujesz zawsze na rękę,
- znak pokoju to też ukłon, nie żadne kiwanie głową czy uściski dłoni,
- na specjalnych tablicach przy ołtarzu wypisane są numery pieśni na dziś, a przy ławkach leżą śpiewniki, wystarczy poszukać i można dawać czadu,
- przed Mszą zabierasz sobie ulotkę – książeczkę, zawierającą modlitwy i czytania z danej niedzieli, oraz Ewangelię – nie macie pojęcia, jak to ułatwia życie, bo rozumienie ze słuchu to co innego, a znaki podstawione pod nos z odczytaniem to też co innego,
- szafarzem może być kobieta,
- w kościele w Odawarze buty zostawiasz na genkanie, a dalej popylasz w parafialnych kapciorach; w Hakone kapcie ma tylko stojący na podwyższeniu przy ołtarzu ksiądz.

Z tą wiedzą nawet z tak ograniczoną znajomością japońskiego jak moja (a język kościelny to też osobna bajka, kto mi z miejsca powie, co oznacza 憐れみたまえ albo 救い主?) daję radę brać jakoś czynny udział w tych nabożeństwach. Do tej pory, poza coniedzielną mszą, „zaliczyłam” też: pasterkę wraz z jasełkami, spowiedź po japońsku (dwa razy, zapomnijcie o czymś takim jak „konfesjonał”, przynajmniej w małych parafiach), mszę Wielkanocą i chrzest (oczywiście NIE MÓJ, a raczej dwóch dzieciaków – około dwuletniego chłopca i na oko sześcioletniej dziewczynki; mogę Wam szepnąć słowo, że zostali ochrzczeni pełnym imieniem i NAZWISKIEM, a w bonusie dostali drugie imię po którymś z „europejskich” świętych – widać japońskich jeszcze tyle nie ma, a patron musi być). 

Dobrze, że mogłam wybrać kolor tasiemki
Jeszcze jednym faktem, który odróżnia „moją” japońską parafię od tej w Polsce jest fakt, że serio wszyscy chyba się tu znają z imienia i nazwiska (i kumplują). Oczywiście wynika to z rozmiarów wspólnoty (niewielkich), ale dość dużym zaskoczeniem był dla mnie na początku fakt, że poprzedni ksiądz (teraz przyszedł nowy, zasada zmiany podobna jak i u nas, choć na parafii tak naprawdę ksiądz- Japończyk tylko jeden + dojeżdżający misjonarze) potrafił podczas kazania bezpośrednio zwrócić się do danego wiernego w stylu „A pan, panie Tanaka, przecież wie, czym jest Zmartwychwstanie!” albo – kiedy już mnie poznał – „No jak to jest w Polsce z tą Trójcą Świętą? Tak samo jak u nas, co nie?”. Kiedy „przyszedł” obecny kapłan, parafianie zarządzili akcję przychodzenia na Mszę z imiennymi identyfikatorami, żeby prościej mu było zapamiętać swoje owieczki (zgadnijcie, czy też dostałam). Miłym akcentem były też małe bufeciki przygotowane w kościele z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy, żeby można było coś przekąsić i sobie pogadać (wczoraj na przykład dostaliśmy z Darkiem po pisance od dziarskich babć; doceniłam ponownie dziś rano, jedząc to jajko na śniadanie). W ogóle, są tak fajni i tyle im zawdzięczam, że aż zrobię reklamę i przekieruję Was na oficjalną stronę Odawara Catholic Church (polecam galerię).

W pracy, poza oczywiście naszą trójką, chrześcijanie też się zdarzają, choć nie katolicy (stąd właśnie musiałam tłumaczyć postronnym, co się stało po wystąpieniu Lutra i dlaczego nie mogę iść na nabożeństwo z miłym chłopakiem wydającym chleb). Czasem – prawdopodobnie jako przybysze z tego dziwnego kraju, w którym prawie wszyscy wierzą w to samo – spełniamy rolę Wyroczni do Spraw Wiary, wyjaśniając na przykład, czym jest Msza Święta albo post. Albo, tak jak niecałe dwa tygodnie temu, że Wielkanoc nie jest dzisiaj, więc sory, Szefie, ale weź te jajka z lady w restauracji, bo dziś sobota i w ogóle, piąty kwietnia (później się okazało, że źle spojrzał w tabelkę w necie i obczaił już na przyszły rok).

Ech, folklor.

środa, 16 kwietnia 2014

Obsługiwałam buddyjskiego mnicha, czyli polska kelnerka w Japonii, we... francuskiej restauracji

Minęły już dwa miesiące, od kiedy przeszliśmy do restauracji (najczęściej nazywanej skrótowo mendajem, ponieważ to Main Dining wymawiany jak najbardziej w japlishu), miałam więc czas na przeanalizowanie tego miejsca, zarówno pod względem zalet, jak i wszystkich rzeczy, za które najchętniej wystrzeliłabym ich na orbitę ( na tych drugich nie będę się skupiać, zresztą mendaj nie jest wcale tak straszliwy, jak na początku nas wszyscy ostrzegali). Teraz, kiedy mam w perspektywie jeszcze miesiąc nalewania kawy (no, niby półtorej, bo do japońskiego pawilonu przechodzimy w czerwcu, ale po drodze jeszcze tygodniowe wolne na wycieczkę, a więc odejmuję <3) mogę przedstawić Wam  w miarę spójną opinię doświadczonej wojowniczki tacy i chochli do nalewania zupy. 

A więc restauracja jest naprawdę spoko. Musielibyście słyszeć, jak nas nią straszyli, żeby ta informacja Was poruszyła, ale osobiście cieszę się, że nie uwierzyłam postronnym i postanowiłam zaczekać z ferowaniem wyroków, aż sama się przekonam. Okej, jest tutaj znacznie więcej pracowników, niż na genkanie, więc może i relacje są troszkę luźniejsze (chociaż bo ja wiem, przyjemna gadka – szmatka taka sama w każdym miejscu), no i nie wszystkich udało mi się pokochać, ale… Mendaj daje radę. 

Może powinnam trochę ponarzekać, że z przydatnych umiejętności językowych nauczyłam się słówka 補充 (wym. hojū, uzupełnianie, dopełnianie – bo na restauracji wiecznie brakuje a to sztućców, a to obrusów – i zgadnijcie, kogo po to wysyłają…), w miarę prostej formułki przyjmowania zamówienia (TAK, pozwalają nam przyjmować zamówienia, nie jesteśmy chyba aż tak głupi, choć prawie się przewróciłam pod stolik, kiedy przy moim pierwszym odbieraniu zamówienia na lunchu gość zapytał mnie o STOPIEŃ OSTROŚCI CURRY) i obsługi po japońsku komputerka do wstukiwania zamówień (i to zanim zmienili system na nowy, bo teraz już nie pozwalają nam się zbliżać, gdyż sami Japończycy średnio to jeszcze kumają). To by chyba było na tyle. Cóż, czego oczekiwać po restauracji FRANCUSKIEJ. Acha, wiem też jak są przegrzebki (帆立/ホタテ – wym. hotate) i pstrąg tęczowy (虹鱒 – wym. nijimasu).  Z innych życiowych skillów mogę się pochwalić umiejętnością zaniesienia czterech talerzy z daniami na raz do stolika, zniesienia dowolnej ilości pustych (układanie stosiku naczyń na przedramieniu LOFF) i nalewania wody do kielicha z 30 centymetrów. Odróżnię też nóż do ryby od tego do mięsa czy do deserów.

Poza tym wyrobiły mi się całkiem niezłe bice, ponieważ najczęściej powierzaną nam funkcją na bloku (sala podzielona jest na pięć bloków po około 10 stolików każdy, do bloku przydziela się kilku pracowników, którzy ogarniają tylko tę strefę) jest runner, czyli jak sama nazwa wskazuje, osoba biegająca od kuchni do restauracji i przynosząca dania. Profesjonalnie komunikuję się przy tym z kucharzami, wołając „TRZY PORCJE Z ZESTAWU „BELLE MERE” NA STOLIK 505 PROSZĘ!”. Choć dania nie powalają ilością, to w przypadku niesienia np. dziesięciu talerzy na raz dla uczestników wycieczki, albo pięciu zestawów curry (doliczcie osobno srebrne sosjerki) otrzymujemy całkiem niezły wycisk, który gwarantował mi zakwasy w pierwszym tygodniu pracy. Równomiernie z rękami ćwiczę też nogi, gdyż najbardziej preferowanym stylem poruszania się kelnerów w mendaju jest bieg. A więc kompleksowy rozwój fizyczny mam zapewniony jakby w gratisie. Plus ćwiczenia medytacyjne z wytrzymałości, ponieważ cóż z tego, że talerz jest gorący, skoro danie trzeba podać. Mogę sobie przybić piąteczkę z mnichami spacerującymi po rozżarzonych węglach, nie mówiąc już o tym, że przez jakiś czas niedziela była moim oficjalnym Dniem Oparzania Się o Podgrzewaną Szafkę z Talerzami.

Pracujemy/stażujemy najczęściej na śniadaniu (co oznacza pojawienie się na placu boju przed porannym meetingiem, około 7:15) i lunchu, a więc kończymy zmagania o 16:30 – i to też jest piękne (kończenie pracy o 21:00 jest be). Zwykle też około 14:00 przełożeni mówią nam „Idźcie dzieci w pokoju na goannaie, bo znowu brakuje ludzi.”, więc przez ostatnie 2,5 h wspieramy starych kolegów z genkanu w oprowadzaniu gości po hotelu. Ogólnie, największym chyba plusem restauracji jest to, że tu zawsze jest co robić. Potrzeba kilkakrotnego doświadczenia polerowania z nudów poręczy przez trzy godziny na genkanie, żeby człowiek zrozumiał, że jednak fajnie jest mieć coś do roboty. I właśnie to restauracja zapewnia w stu procentach, czasem nawet w stu dwudziestu.

No i mam lepszy mundurek. Nigdy więcej kretyńskich czapek (nawet jeżeli oznacza to zbieranie zbyt długiej jak na standardy restauracyjne grzywki spinką) i spódnico – spodni!

piątek, 4 kwietnia 2014

Z powrotem w podstawówce, przynajmniej na dwie godziny.

Lubię, kiedy hotel organizuje swoim zagranicznym stażystom eventy (co już wiecie). Trochę mniej lubię, kiedy wypadają one w mój dzień wolny. Tak więc o ile poczułam podekscytowanie, kiedy na stołówce jeden z pracowników kadr zagadał do mnie o „wycieczce do podstawówki” (trochę wówczas mitycznej, gdyż nie podał nazwy), o tyle zrzedła mi mina po otrzymaniu maila z datą. 10 marca, poniedziałek, mój upragniony day off . No ale DOBRA, eventy są fajne, witaj przygodo, może dadzą żarcie. Odpisałam, że też chcę jechać.

I dobrze zrobiłam, gdyż wizyta w hakońskiej podstawówce (jak się okazało, oddalonej od hotelu o pięć minut jazdy samochodem, tyle że za górą) bardzo pozytywnie zapisała się w mojej pamięci. Z minusów wymienić mogę tylko temperaturę panującą w budynku (jak można uczyć się przy jakichś 12 stopniach na plusie? </3 ). Na plus: szkolne laczki, wystrój budynku, atmosfera, DZIECI. 

Dzieciaki były mistrzowskie. Na początku trochę się baliśmy, że się nie dogadamy, ale ich wychowawca podczas posiadówki przy kawce w pokoju nauczycielskim uspokoił nas słowami: „Spokojnie, to dziewięciolatki, oni sami jeszcze dobrze nie mówią po japońsku.”. Po tym pozytywnym wstępie zostaliśmy zaprowadzeni na salę, gdzie od wejścia przywitano nas brawami i skandowaniem naszych imion (poczułam się jak szkolny czempion, którym nigdy nie byłam, heh). Następnie zasiedliśmy w przygotowanych dla nas ławkach, podczas gdy dzieciaki przedstawiały nam przygotowane przez siebie wcześniej ciekawostki na temat Hakone i okolic (serio, był konferansjer, liderzy grup i rysunki poglądowe). Wzruszyłam się, zwłaszcza widząc, że ktoś ogarnia jeszcze mniej kanji niż ja. 

Shodou challenge 2014
Następnie każde z nas (czyli trójka Polaków i dwie Koreanki) zostało przydzielone do (najwyraźniej ustalonej wcześniej) grupki dzieciaków, z którymi zaczęliśmy babrać się w farb… Zajmować kaligrafią. Dobrze, że I. Sensei nie widziała mojej pracy, całe jej zajęcia z shodou jak krew w piach. Ale zabawa była przednia, mam teraz nad łóżkiem wielki (i krzywy) napis „おもてなし” (jap. omotenashi - ciężkie do przetłumaczenia na polski wyrażenie oznaczające w zasadzie super – gościnność), wykonany razem z dzieciakami. 

Udało nam się wymalować swoje w czasie krótszym niż przewidywany, dlatego na deser wzięliśmy udział w grze w karutę (wersja dla dzieci – wystarczyło znaleźć PIERWSZĄ LITERKĘ recytowanego wiersza, zamiast pół utworu), a potem dzieciaki zatańczyły dla nas yosakoi, żeby za chwilę narzucić nam na ramiona większe wersje swoich pelerynek – kostiumów tanecznych i zrobić sobie z nami sesje zdjęciową. W międzyczasie Darek został mimowolnym bohaterem wszystkich chłopców, którzy otoczyli go czcią, uwielbieniem i żądali noszenia się na barana. Cóż, with great power comes great responsibility. 

Dodawali ofuriganę przy kanji, to się ceni.
Po około dwóch godzinach takiej zabawy, mniej więcej w momencie, kiedy zaczynałam powoli mieć dość zgiełku powodowanego przez bandę trzecioklasistów (jestem staaara, ach staaaara…) nadszedł czas pożegnania (chociaż Darka nie chcieli wypuścić; jeden chłopiec uwiesił mu się u nogawki) i pójścia na herbatkę i ciasteczko (czyli jednak żarcie było). Po kilkunastu minutach dogoniła nas  banda dzieciaków, nadal wrzeszcząca nasze imiona i hasła w stylu „Dzieki!”, „Jesteście super!”, „Przyjedźcie jeszcze!”, oraz obiecująca (odgrażająca się), że napiszą do nas listy.

Co też jakiś tydzień później uczynili.

Kurczę, chyba muszę wziąć się do odpisywania.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tam, gdzie kwitną sakury

Oto i nadszedł: Front Kwitnącej Wiśni. Co prawda nie śledziłam pilnie w telewizji relacji na żywo z miejsc, gdzie zakwitały po kolei kwiatki, ale pojawiające się w sklepach sakurowe gadżety, Sakura Latte w Starbuniu (truskawkowy shake z domieszką orientu) i powtarzające się pytania mojej rodziny „I co, macie już tam te wiśnie?” sprawiły, że narosło we mnie jakieś takie… oczekiwanie.

A więc korzystając z dnia wolnego i nie zważając na marudzenie Darka, że był trzy dni wcześniej i nic nie kwitło, spakowałam do plecaka aparat i ruszyłam pod zamek w Odawarze, gdyż podobno tam są najładniejsze kwiaty w całym mieście. Nie zawiodłam się i następną godzinę biegałam jak szalona po okolicy (razem z jakimiś czterystoma innymi ludźmi, zarówno turystami, jak i autochtonami), pstrykając fotki każdemu napotkanemu drzewu. Część relacji zdałam już na facebook’u, ale postanowiłam w tym przypadku dać przemówić obrazom, dlatego ta notka będzie bardziej galerią niż prawdziwym wpisem. Enjoy.

















A jakby ktoś nie wyczytał tego pomiędzy wierszami: tak, sakura jest czadowa.