Zanim na dobre rozpocznę tę notkę, przyda się mały wstęp. A
więc zacznijmy od tego, że jestem praktykującą katoliczką. Dla większości
czytających tego bloga to raczej niewielkie zdziwienie (zwłaszcza, jeżeli
znacie mnie osobiście; nigdy się jakoś nie kryłam z cotygodniowym chodzeniem do
kościoła ;)), jednak w Japonii taka deklaracja spotyka się najczęściej z
uprzejmym zainteresowaniem, połączonym z raczej poszlakową wiedzą na temat
chrześcijaństwa ze strony rozmówcy (nie chcę tu nikogo oczerniać, ale ostatnio
tłumaczyłam znajomej, że katolik i protestant to niby to samo, ale jednak się
różni). Przed wyjazdem do Japonii powiedziałam sobie, że ten staż nie stanie
się dla mnie rocznymi wakacjami od Boga, a jako, że w moim przypadku nie
sprawdza się formuła „modlić się mogę wszędzie, po co mi msza”, zaczęłam szukać
w internecie parafii katolickiej niedaleko Hakone… I, na szczęście, znalazłam.
Po pół roku spędzonym tutaj zebrałam już na tyle dużo różnych doświadczeń, że
postanowiłam ubrać to w słowa i opublikować tekst. Nie jestem znawcą japoblogosfery,
ale mogę się pokusić o stwierdzenie, że prościej natrafić w Internecie na wpis
o współczesnym shintō w Japonii niż o chrześcijaństwie obecnie – a więc może na
coś się komuś ta moja twórczość przyda.
Z zajęć z historii (tutaj mówię o współjaponistach) lub
innych źródeł (tutaj mam na myśli innych czytelników bloga, którzy, uwaga,
PONOĆ SĄ) znacie zapewne historię kakure
kirishitian, czyli dosłownie "ukrytych chrześcijan" w Japonii. Jeśli nie: w
skrócie niedługo po dotarciu chrześcijaństwa na Wyspy Japońskie shogūnat
stwierdził, że jezuici i spółka mają mu się nie mieszać w sprawy państwa, a tak
w ogóle to najlepiej zakazać tej dziwnej religii, co też w XVII wieku zrobił.
Chrześcijanie jakoś przetrwali, ale musieli się… no cóż, skitrać. Stąd też po
dziś dzień można w Japonii zobaczyć (zwłaszcza na Kyūshū, które było przez
długie lata głównym ośrodkiem kontaktu z zagranicą/zamorzem) na przykład
posągi Matki Boskiej, dla niepoznaki „wystylizowanej” na boginię Kannon (już w maju będę
szukać).
Obecnie oczywiście traktat o zakazaniu chrześcijaństwa już
nie obowiązuje, ale nadal nie jest to najpopularniejsza religia w Japonii. Tym
większa była moja radość, gdy odnalazłam kościół w Gorze (część Hakone oddalona
od Miyanoshity o dwie górki, czyli dwa przystanki
koleją). Okazało się, że nie opuszczając
jeszcze granic Polski wykonałam lepszy research niż mój hotel, który na pytanie
o najbliższy kościół wskazał mi dopiero ten w Odawarze (dziesięć minut drogi
vs. godzina). Zasadniczo obydwa wspomniane należą do tej samej parafii, a
kościółek (duży to on nie jest) hakoński jest „filią” tego w Odawarze – msze odbywają
się tylko raz w tygodniu, w niedziele o ósmej rano. I ja na te msze co tydzień
jeździłam (chyba, że wyjątkowo nieszczęśliwie ułożył mi się grafik w pracy,
ALBO ŚNIEG ODCINAŁ NAS OD ŚWIATA). Tak, na ósmą rano, a potem (gdy pracowałam
jeszcze na genaknie) szłam do roboty. Restauracja, ze swoimi zmianami na 7:30 i
brakiem wolnych niedziel (chociaż w maju wyjątkowo mam wszystkie niepracujące,
ale będzie churching…) zmusiła mnie do jeszcze większej gimnastyki i biegania w
soboty zaraz po pracy (kończącej się o 16:30) na autobus, by zdążyć do Odawary
na mszę o 18:00. Tylko raz nie dojechałam, bo droga się zakorkowała i nie było
sensu nawet wyruszać.
|
Niezastąpione źródło nowego słownictwa |
|
|
|
Na początku chciałam pozostać w kościele w miarę anonimowa (co
było głupim pomysłem, bo a. jestem biała, to się nie da; b. „moi” parafianie są
kochani i nadopiekuńczy, to się nie da), ale szybko wybiły mi ten pomysł z głowy
fala troski i entuzjazmu, która mnie zalała. Wspomagana przez współwyznawców ogarnęłam więc w miarę
kościelny savior- vivre w Japonii, który polega mniej więcej na tym, że:
- nie klękasz przy Podniesieniu, znakiem szacunku
jest tu ukłon,
- Komunię Świętą przyjmujesz zawsze na rękę,
- znak pokoju to też ukłon, nie żadne kiwanie
głową czy uściski dłoni,
- na specjalnych tablicach przy ołtarzu wypisane
są numery pieśni na dziś, a przy ławkach leżą śpiewniki, wystarczy poszukać i można dawać czadu,
- przed Mszą zabierasz sobie ulotkę – książeczkę,
zawierającą modlitwy i czytania z danej niedzieli, oraz Ewangelię – nie macie
pojęcia, jak to ułatwia życie, bo rozumienie ze słuchu to co innego, a znaki
podstawione pod nos z odczytaniem to też co innego,
- szafarzem może być kobieta,
- w kościele w Odawarze buty zostawiasz na genkanie, a dalej popylasz w parafialnych kapciorach; w Hakone kapcie ma tylko stojący na podwyższeniu przy ołtarzu ksiądz.
Z tą wiedzą nawet z tak ograniczoną znajomością japońskiego
jak moja (a język kościelny to też osobna bajka, kto mi z miejsca powie, co
oznacza 憐れみたまえ albo 救い主?) daję radę brać jakoś czynny
udział w tych nabożeństwach. Do tej pory, poza coniedzielną mszą, „zaliczyłam”
też: pasterkę wraz z jasełkami, spowiedź po japońsku (dwa razy, zapomnijcie o
czymś takim jak „konfesjonał”, przynajmniej w małych parafiach), mszę
Wielkanocą i chrzest (oczywiście NIE MÓJ, a raczej dwóch dzieciaków – około dwuletniego
chłopca i na oko sześcioletniej dziewczynki; mogę Wam szepnąć słowo, że zostali
ochrzczeni pełnym imieniem i NAZWISKIEM, a w bonusie dostali drugie imię po
którymś z „europejskich” świętych – widać japońskich jeszcze tyle nie ma, a
patron musi być).
|
Dobrze, że mogłam wybrać kolor tasiemki |
Jeszcze jednym faktem, który odróżnia „moją” japońską
parafię od tej w Polsce jest fakt, że serio wszyscy chyba się tu znają z imienia
i nazwiska (i kumplują). Oczywiście wynika to z rozmiarów wspólnoty
(niewielkich), ale dość dużym zaskoczeniem był dla mnie na początku fakt, że
poprzedni ksiądz (teraz przyszedł nowy, zasada zmiany podobna jak i u nas, choć
na parafii tak naprawdę ksiądz- Japończyk tylko jeden + dojeżdżający
misjonarze) potrafił podczas kazania bezpośrednio zwrócić się do danego
wiernego w stylu „A pan, panie Tanaka, przecież wie, czym jest Zmartwychwstanie!”
albo – kiedy już mnie poznał – „No jak to jest w Polsce z tą Trójcą Świętą? Tak
samo jak u nas, co nie?”. Kiedy „przyszedł” obecny kapłan, parafianie
zarządzili akcję przychodzenia na Mszę z imiennymi identyfikatorami, żeby
prościej mu było zapamiętać swoje owieczki (zgadnijcie, czy też dostałam).
Miłym akcentem były też małe bufeciki przygotowane w kościele z okazji Bożego
Narodzenia i Wielkanocy, żeby można było coś przekąsić i sobie pogadać (wczoraj
na przykład dostaliśmy z Darkiem po pisance od dziarskich babć; doceniłam
ponownie dziś rano, jedząc to jajko na śniadanie). W ogóle, są tak fajni i tyle im zawdzięczam, że aż zrobię reklamę i przekieruję Was na oficjalną stronę
Odawara Catholic Church (polecam galerię).
W pracy, poza oczywiście naszą trójką, chrześcijanie też się
zdarzają, choć nie katolicy (stąd właśnie musiałam tłumaczyć postronnym, co się stało po wystąpieniu Lutra i dlaczego nie mogę iść na nabożeństwo z miłym chłopakiem wydającym chleb). Czasem – prawdopodobnie jako przybysze z tego
dziwnego kraju, w którym prawie wszyscy wierzą w to samo – spełniamy rolę
Wyroczni do Spraw Wiary, wyjaśniając na przykład, czym jest Msza Święta albo
post. Albo, tak jak niecałe dwa tygodnie temu, że Wielkanoc nie jest dzisiaj,
więc sory, Szefie, ale weź te jajka z lady w restauracji, bo dziś sobota i
w ogóle, piąty kwietnia (później się okazało, że źle spojrzał w tabelkę w necie
i obczaił już na przyszły rok).
Ech, folklor.