KAŻDY widział "Wyznania gejszy" |
Przecież to Kioto, dawne Heian, Stolica Pokoju i Spokoju.
Prawdopodobnie gdyby przyszło mi spędzić w tym mieście rok i tak nie byłabym w
stanie zobaczyć wszystkiego, co jest tu do obejrzenia. A byłyśmy tam tylko
sześć dni, podczas których kilka razy
wyjechałyśmy, na przykład do Uji czy na Amanohashidate (zrobię z tego osobne
wpisy, co oznacza, że do końca roku będę publikować chyba co dwa dni, pracowita
ja), a jeden dzień spędziłam w szkole Urasenke (szkoła ceremonii herbacianej) z
moją nauczycielką z Fujiya. Za mało czasu i pieniędzy na to wszystko.
Ale Kioto było cudowne.
Było cudowne mimo chmar turystów pałętających się
wszędzie (mówię to ja, 100% gaijina, tak). Zwłaszcza Chińczycy, ach, Chińczycy
dawali popalić. Tutaj mała wstawka z rozmowy na Skype z Madą, która wtedy
siedziała jeszcze na Shikoku:
Kasza:
Mada, jak można być Chińczykiem (w domyśle: Chińczykiem na wakacjach zagranico,
nie mamy nic przeciwko istnieniu Chińczyków jako narodu -.-‘) ?
Mada: Nie można.
W Kioto mieszkałyśmy w sumie w trzech miejscach, z których
każde było na swój sposób niezwykłe (choć nie zapomnimy, że w pierwszym hostelu
kolo nie zrobił nam pancake’ów na śniadanie bo ponoć się skończyły i potem my skończyłyśmy,
jedząc tosty w zadymionej knajpie z klasą robotniczą. To był Dzień Bogactwa),
ale na osobny wpis (ciekawe kiedy masz zamiar to zrobić, Nyga) zasługują dwie
noce w lovehocie. Tak, w love hotelu. Tak, takim właśnie. Mamy zdjęcia.
Ja, wiewiórka-pokrowiec i Złota Pagoda |
Jeżeli miałabym ustawiać zwiedzone przeze mnie miejsca
według ich piękna... Jasne, nie dam rady. Kiyomizudera to widok jakich mało,
pocztówka, którą wysłałam do domu i CHIŃCZYCY WSZĘDZIE. Ginkakuji (Srebrny
Pawilon) to dla mnie zen, trochę bardziej niepozorne niż myślałam, ale może
przez to właśnie warte odwiedzenia (choć niekoniecznie idąc z buta w sandałach
aż od Kiyomizudery, to jednak kawałek jest). Kinkakuji (Złoty Pawilon, czy też –
idąc za polskim tłumaczeniem powieści Yukio Mishimy – Złota Pagoda) jest po
prostu MAJESTATYCZNE i straszliwie się świeci w słońcu (powiedziałabym, że pachnie
nowością, w końcu to mimo wszystko kopia tego, co spłonęło – zainteresowanych odsyłam
do podręczników historii i wyżej wspomnianej powieści). Ryōanji to
najsłynniejszy w Japonii ogród zen (kamienie, wszędzie kamienie) za którego
obejrzenie płaci się 500 jenów, a potem wchodzi i myśli „Wait… what?”
(piętnaście głazów, literally), ale potem człowiek zastanawia się i widzi, że
to właśnie jest zen (jeżeli można jakoś zdefiniować niedefiniowalne - buddyzm
to niezła zagwozdka). Sanjūsangendō to wielkie WOW, słoneczny niedzielny
poranek, my dwie naprzeciwko tysiąca (niepełnego, część w czyszczeniu, kilka
odesłane do muzeów) posągów bodhisattwy miłosierdzia Kannon i absolutny zakaz
robienia zdjęć. Zastanawiam się, w którym momencie zdecydowałam, że będę pisać licencjat
z buddyzmu (mimo, że okres przygotowań do egzaminu z religioznawstwa na drugim roku
opisałabym słowem „ZWĄTPIENIE”), ale chyba było to właśnie w Kioto.
Z licencjatem też tak wiszę |
Cieszę się, że – bardziej przypadkiem niż celowo, godziny
zamykania świątyni są wczesne i nieubłagane, a chciałyśmy zobaczyć więcej -
udało nam się dotrzeć do Nishi Honganji i Tōji. W Nishi Honganji (związanej ściśle
z amidyzmem, ciekawą odmianą buddyzmu, którą częściowo zajmuje się w swoim
licencjacie Kaszynka; tak, my dwie religioznawczynie bardzo) spacerowałam sobie
w skarpetach po drewnianych deskach pawilonu, trzymając w jednej ręce moje
trampki w foliowej siatce, w drugiej aparat fotograficzny i myślałam, że: a)
dzięki Bogu trzeba tu zdejmować buty, jeszcze trochę zwiedzania i moje stopy
umrą i odpadną, b) chcę zrozumieć buddyzm, wrócić tu i więcej ogarniać. W Tōji
przyglądałam się pięciokondygnacyjnej pagodzie i jeszcze nie wiedziałam, że
skończę, tłumacząc traktat Kūkaia, buddyjskiego mnicha i myśliciela (cóż, w
pracy licencjackiej będę musiała się bardziej rozwinąć z charakterystyką) ściśle
związanego z tą świątynią, niemal tak starą jak miasto (czyli ponad 1200 lat).
Każde z tych miejsc chciałabym odwiedzić jeszcze wiele razy.
Nishi Honganji, amidyzm wow |
Ale Kioto to nie tylko kontemplacja buddyjskich zabytków. To
też piwo pite w nocy z Damianem w jednym z mniej uczęszczanych zaułków, w
towarzystwie kotów i cykad; i drugie, gdzieś
w połowie schodów w Fushimi Inari, z widokiem na nocne miasto. To dwa polowania
w dzielnicy Gion: pierwszego wieczoru, w ulewie, na najbliższego McDonalda
(pozdrawiam najbardziej zorientowany w topografii okolicy personel Lawsona na
Gion), żeby zjeść burgera o poetyckiej nazwie tsukimi (jap. 月見 , „oglądanie
księżyca”) za kupony rabatowe; i po raz drugi, na gejsze (tak, spotkałyśmy nie raz,
tak, wszystkie nas ignorowały, mają lepsze rzeczy na głowie). I wiele innych rzeczy, na
które nie mam tu już miejsca, ale których nie zapomnę.
Zasadniczo jeden wielki zachwyt.
FAJNIE WISISZ : D
OdpowiedzUsuńPowinna być opcja dania lajka pod komentarzem.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń