poniedziałek, 30 maja 2016

(Blogowy) powrót z Shikoku!



Imabari
Druga połowa wycieczki po Shikoku zaczęła się od mszy w Matsuyamie (Niedziela Palmowa, dostałyśmy nawet po prawdziwej gałązce palmowej na łebka i – nie wiem właściwe, jak i dlaczego – przywiozłam swoją aż do Osaki; stoi na biurku i patrzę na nią, pisząc to :) ), a potem zapakowałyśmy się do kolejnego małego pociągu i ruszyłyśmy w kierunku następnej prefektury – Tokushimy. Po drodze robiąc dwugodzinny przystanek w miejscowości Imabari, by obejrzeć tamtejszy zamek. Mówiłam, że nigdy jeszcze nie widziałam tyle zamczysk w tak krótkim czasie?

Naruto z malowniczą gałęzią
Tokushima (mówię teraz o mieście, stolicy prefektury o tej samej nazwie… Mylące nazewnictwo) nie sprawiała wrażenia większej od Matsuyamy, w dodatku kiedy w niedzielę wieczorem szłyśmy do hotelu, nie minęłyśmy po drodze żywej duszy. Ponoć lepiej jest w sierpniu, kiedy ulicami miasta przetaczają się tłumy tancerzy wykonujących słynny Awa Odori, ale my jako goście spoza sezonu mogłyśmy co najwyżej obejrzeć muzeum tego święta (notabene odległe o jakieś 5 minut pieszo od naszego hotelu; to chyba naprawdę nie są duże miasta). Awa Odori wygląda na tyle dobrze, że mam głupie myśli o powrocie do Tokushimy w sierpniu, ale grafik pewnie na to nie pozwoli.

Słabo wirują
Większą cześć pobytu spędziłyśmy jednak poza granicami miasta. Najpierw padło na miejscowość Naruto, a właściwie wirujące nieopodal Naruto no uzushio (鳴門の渦潮), wiry wodne pojawiające się w cieśninie pomiędzy Shikoku a wyspą Awaji. Nie jestem zbyt wielką fanką mangi Naruto, więc nie łapię ewentualnych powiązań, wybaczcie. W każdym razie wiry można – po uiszczeniu opłaty, oczywiście  – obserwować ze specjalnej kładki, umieszczonej pod mostem łączącym krańce cieśniny. Ponoć nawet udało nam się trafić na kulminację codziennego wirowania… A jednak i tak na zdjęciach w Internecie wyglądało to lepiej. Owszem, woda pod nami cały czas się burzyła, ale mam wrażenie, że mocniej ja burzyłam się na Chińczyków i Japończyków okupujących wszystkie okna po kilkadziesiąt minut. Udało mi się wypatrzeć może z dwa momenty, w których na powierzchni powstały faktyczne wiry, poza tym po prostu dużo piany i mocny wiatr. Chociaż pasażerowie stateczków obserwacyjnych, którymi prądy rzucały pod nami mogli mieć zgoła odmienne zdanie niż ja. A poza tym widoki dookoła zapierające dech.

Ryōzenji
Po zejściu na ląd ruszyłyśmy w stronę Ryōzenji i Gokurakuji, świątyni buddyjskich będących dwoma początkowymi przystankami na liczącej sobie 88 stacji trasie Shikoku henro (四国遍路),tradycyjnej pielgrzymki po świątyniach rozsianych na całej wyspie. Ponoć wszystko wzięło się od mojego idola, Kūkaia, choć legendy mieszają się z faktami. W każdym razie od wieków Japończycy, którzy mają coś do wymodlenia albo muszą po prostu przemyśleć życie biorą do ręki kij, zakładają bambusowy kapelusz i białe wdzianko (strój sprzedawany teraz w zestawie na trasie pielgrzymki) i ruszają na obchód (w przypadku poruszania się pieszo i konsekwentnego „zaliczania” wszystkich świątyni: trwający jakieś dwa miesiące). Faktycznie, w różnych miejscach na  Shikoku spotykałyśmy tak ubranych pielgrzymów w różnym wieku, więc najwyraźniej jest to hobby praktykowane do dziś :)

Okayama!
Ostatniego dnia pozostało nam już tylko wrócić do domu okrężną drogą (czyli tak, jak przyjechałyśmy), zatrzymując się jednak po drodze w Okayamie, by zobaczyć tamtejszy zamek (TAK!) i pobliski ogród Kōraku-en (znany jako jeden z trzech najpiękniejszych ogrodów Japonii). Miałam mieszane uczucia co do tego postoju, ale okazało się, że to moje towarzyszki miały rację, bo Okayama-jō jest bardzo ładny w swojej czerni i ma w środku relatywnie dużo (w porównaniu z kuzynami z innych prowincji) atrakcji. Oraz pamiątki z postaciami z Gintamy, a za to zawsze cenię zabytki. 

次回:Uniwersytecka wycieczka do Konpiry… Czyli jednak nie opuszczam jeszcze Shikoku?!

czwartek, 12 maja 2016

Last month / 4月

Końcówka wiosennych wakacji w Kioto: wszędzie tłumy, niepozwalające na zrobienie normalnego zdjęcia (czy nawet posuwanie się do przodu w przyzwoitym tempie). Za to odwiedziłyśmy Nijōjō, dawną siedzibę shōguna (kiedy ów nie przebywał akurat w Edo/Tokio), którego nie udało mi się zobaczyć dwa lata temu, więc wyszłam na plus. Chociaż w środku śmierdziało spoconymi stopami, bo setki turystów codziennie zdejmują tam buty i zwiedzają wnętrze.









Shikoku jako druga najczęściej odwiedzana wyspa podczas tego pobytu! Tym razem na wyjeździe uczelnianym, który zostanie opisany do końca maja (obiecuję!). W tle most wiszący, łączący Honshū z wyspą Awaji.
















Prawie jak Tumblr.








Opowieść o dwóch ogrodach: Ritsurin Kōen na Shikoku i jego mniejszy krewny, ogrodzik przy rekonstrukcji zamku Ikeda, kilka stacji pociągiem od mojego kampusu.







Pokój, na który normalnie raczej nie byłoby mnie stać (ale na wycieczce uniwersyteckiej można wszystko).














Kwiecień oznacza sakury! Mam wrażenie, że w Kansai nasadzili ich znacznie więcej, niż w Kantō - co kilka kroków rzucały się w oczy różowe płatki. Ale już po wszystkim (chyba, że mieszkacie na Hokkaido, chociaż chyba nawet tam już przekwitły).
















Ostatnie kilka tygodni mojego życia tutaj w skrócie.












 Muzeum zupek błyskawicznych w Ikedzie! Świetna sprawa, wstęp za darmo, a za 300 jenów możesz skomponować własną zupkę (najtrudniejsze dla takiego beztalencia jak ja było ozdabianie kubka ;/ ) i zabrać ją na pamiątkę. Pamiętajcie, zupki instant nie są chińskie!

Sobota spędzona w cieniu sakur i najbrzydszego symbolu Osaki: Taiyō no Tō (Wieży Słońca), zbudowanej z okazji targów EXPO w Osace w 1970 roku i pozostawionej na pamiątkę (świetny wybór, prawda?). Nazywamy wieżę pieszczotliwie Brzydalem. 

Na koniec ja i Pepper, mały robocik, którego ostatnio można spotkać w wielu sklepach i restauracjach (ten pracuje w kinie). Nie jest to sztuczna inteligencja niczym z filmów, ale ma wbudowane kilka kwestii, więc zagaduje ostro.

To tyle ode mnie. Gdybyście jednak mieli ochotę pooglądać sobie lepsze zdjęcia, chciałabym Wam polecić dwa (siostrzane) profile na Instagramie (t.1972 i s.1972), które lubię za to, że pokazują taką Japonię, jaka ja widzę: dworce na tych zdjęciach są przyrdzewiałe, słoneczne dni duszne, a szyldy sklepów w starych pasażach handlowych mają lata świetności dawno za sobą. Japonia poza centrami handlowymi i wieżowcami jest ciasna, trochę stęchła i przybrudzona (jeszcze bardziej, niż na fotografiach). Uwielbiam ją. 

次回: NAPRAWDĘ będzie kontynuacja wpisu o Shikoku (dlatego właśnie nie bloguję na poważnie - nie nadaję się do tego)!

poniedziałek, 2 maja 2016

Piękne odludzie, czyli tydzień na Shikoku!

Na Shikoku strasznie chciałam pojechać od momentu, gdy tylko po raz drugi stanęłam na japońskiej ziemi. Najmniejsza z głównych czterech japońskich wysp nie załapała się do napiętego programu zwiedzania podczas pierwszego pobytu, ale nadal czułam, że nie mogę sobie tego miejsca odpuścić (uczucie, którego w ogóle nie mam na przykład w stosunku do Hokkaido). Tym bardziej mieszkając w Osace, którą od Shikoku dzieli w zasadzie tylko wyspa Awaji i trochę wody.

Seishun 18 Kippu razy trzy i typowy pejzaż Shikoku
Mimo tej w zasadzie niewielkiej odległości, dotarcie z Osaki do Matsuyamy na Shikoku pierwszego dnia zajęło nam jakieś osiem godzin. Przez oszczędność. Kilka wpisów temu wspominałam przelotnie o bilecie okresowym na Japan Railways, który nazywa się poetycko Seishun 18 Kippu i pozwala jego posiadaczowi podróżować do oporu liniami kolejowymi (a także autobusowymi i niektórymi promami, trzeba dokładnie przeczytać długaśny regulamin) JR przez pięć dni. Co istotne, nie musi być to pięć dni z rzędu – mogę sobie wykorzystać jeden dzień w poniedziałek, następny w piątek etc., byleby w ramach terminu ważności biletu (a terminy takie są dwa: w przybliżeniu marzec i sierpień każdego roku). Co lepsze, z jednego biletu może korzystać kilka osób (i tak na przykład jeśli zrzucasz się na bilet z kolegą, zamiast jednego dnia na raz zużyjecie dwa, po jednym na każdą osobę). Bardzo elastyczne i bardzo ekonomiczne – jeden dzień przejazdów z Seishun 18 Kippu kosztuje nieco ponad dwa tysiące jenów (a udało mi się dojechać na nim na przykład z Osaki do Odawary, za co według zwykłej taryfy kolejowej zapłaciłabym osiem tysięcy). Jedyny haczyk polega na tym, że zgodnie z regulaminem możemy korzystać tylko z pociągów „osobowych” i „pośpiesznych” (ang. Local i Semi – Express), które są dwoma najwolniejszymi typami w japońskiej hierarchii. No i jesteśmy ograniczeni siatką torów JR (która jest zasadniczo niezła, ale na przykład na Shikoku stanowi jednak pewne ograniczenie). Stąd te osiem godzin podróży: gdybyśmy jechały autobusem, wystarczyłoby pokonać dwa mosty (w tym największy wiszący most świata, jak się dowiedziałam) i Awaji i już jesteśmy na Shikoku. JR za to nie ma tam torów, więc musiałyśmy pociągnąć aż do Okayamy, by stamtąd (przez kolejny imponujący most, a właściwie zestaw mostów: Seto Ōhashi Bridge) przedostać się do miejsca przeznaczenia.

Dzięki temu napodziwiałyśmy się za to sporo widoków, począwszy od bajecznych obrazów Morza Wewnętrznego, a skończywszy na pejzażu Shikoku, który jest dość… Sielankowy. Czyli piękny, ale składają się na niego góry, pola… I nic więcej. No właśnie. Shikoku jest (moim zdaniem) idealnym miejscem na kilkudniowy wypoczynek, ale nie wiem, czy po dłuższym czasie nie zaczęłoby mi trochę brakować… większej cywilizacji. Może to kwestia porównania z Osaką, ale miasta prefekturalne, które odwiedziłyśmy (Matsuyama i Tokushima) były strasznie ciche i spokojne (i małe). C’mon, w niedzielę na ulicach nie było widać ludzi (podczas gdy w Osace nie wiesz, na którą stronę chodnika uciekać pod naporem tłumu). W drodze powrotnej (którą opiszę prawdopodobnie w następnym wpisie, bo wszystko mi się tu nie zmieści) wstąpiłyśmy na kilka godzin do Okayamy, żeby zobaczyć tamtejszy zamek i naprawdę było czuć różnicę (a Okayama to i tak nie największa metropolia Japonii, zapewniam).

Dōgo Oncen z zewnątrz i trochę z wewnątrz (yukaty firmowe)
Co nie zmienia faktu, że wycieczka była przyjemna, może właśnie z powodu tego spokoju i pięknej natury. Po zameldowaniu się w hostelu pierwszego dnia  (kolejny plus „prowincjonalności”: zawsze miałyśmy noclegi bliziutko dworca JR i to w niezłych cenach) ruszyłyśmy prosto do najjaśniejszego punktu Matsuyamy: onsenu Dōgo, znanego jako najstarszy nadal czynny onsen w Japonii, przewijającego się (wraz z całym miastem) w powieści „Botchan” Natsume Sōsekiego, a na dodatek będącego pierwowzorem onsenu ze „Spirited Away” studia Ghibli (dużo jak na jedną miejscówkę, prawda?). Dōgo Onsen oferuje klientom jeden z czterech „kursów”, różniących się cenami, ilością wanien, do których możesz się zanurzyć (to znaczy i tak są dwie, po prostu w najtańszej opcji możesz wejść tylko do jednej) i możliwością odpoczęcia przy herbatce w jednym z pomieszczeń. Aczkolwiek wypoczynek musi to być krótki, ponieważ już na wstępie informują cię, że na kąpanie się i herbatkę (zawartość  naszego „kursu”, który kosztował 1200 jenów; najdroższy: 1500, najtańszy: 400) masz godzinę, a potem fajnie by było, jakbyś się zmył. Nie winię ich – ani wanny, ani pomieszczenia nie są duże (budynek pochodzi z końca XIX wieku, choć według podań tamtejsze gorące źródła odwiedzali już ponoć pierwsi cesarze) i jakoś muszą opanować strumień amatorów historycznych kąpieli. Na dodatek okazało się, że czasu wystarczyło nam jeszcze na zwiedzenie wnętrza z przewodnikiem (no, mogłyśmy przypadkiem oszukać ich o jakieś 20 minut, nikt się nie czepiał), więc i tak ta wizyta wypadła na duży plus. We wnętrzu nie można było robić zdjęć (oprócz pamiątkowego w pomieszczeniu „wypoczynkowym”), ale NA TEJ STRONIE możecie podejrzeć, jak w środku jest ładnie (dodajcie jeszcze w wyobraźni nadzwyczaj ciepły, pogodny wieczór). W skrócie: jeden z lepszych punktów wycieczki.

Góra w środku miasta i widok z niej (w deszczowy dzień)
Głównym punktem drugiego dnia zwiedzania był zamek Matsuyama, położony na szczycie wzgórza, które STOI W ŚRODKU MIASTA. Serio, pierwszy raz widziałam, żeby w centrum miasta była po prostu góra. Inne zamki może i stoją na wzniesieniach, ale (mówię o tych położonych W OBRĘBIE miast; znów odsyłacz do Osaki), ale nie na czymś tak wielkim jak ten w Matsuyamie. Imponujące. Na dodatek to oryginał, ale nie tak pusty w środku jak Himeji. Można było nawet za darmo przymierzyć kopie samurajskich zbroi i porobić sobie fotki (dzięki temu doświadczeniu wiem, że samuraje musieli mieć ciężko w życiu)! Także duży plus wycieczki.

Tyle że potem skończyły się największe atrakcje – pozostało nam zobaczyć kilka świątyni i jeden ogród pod zamkiem, powłóczyć się po sklepach (przynajmniej dowiedziałam się, że istnieje matsuyamska odmiana okonomiyaki, zawierająca UDON!) i pójść do kolejnego onsenu (jak najbardziej nowego tym razem, za to w cenie wejścia można było korzystać z foteli masujących, które zwykle są na pieniążek, więc szanuję). Przyznaję się bez bicia, że ominęłyśmy muzeum mistrza haiku nazwiskiem Masaoka Shiki, ale haiku to naprawdę nie moja rzecz. Chociaż pasjonaci mogą na Shikoku na bieżąco komponować i wrzucać swoje dzieła do specjalnych haiku box, porozstawianych na ulicach. Nie wiem, czy to konkurs z nagrodami.

Mini zameczek w Uwajimie
Wobec wyczerpania się atrakcji Matsuyamy, trzeciego dnia ruszyłyśmy na południe, do Uwajimy. To była już naprawdę podróż na koniec świata, w Uwajimie skończyły się nawet tory kolejowe. Na ulicach zaś widać było palmy, ale nie ludzi. Postanowiłyśmy zobaczyć owianą dziwną sławą Taga Jinja, znaną też pod nazwą Dekoboko Jinja (dekoboko to chyba moje ulubione kanji: 凸凹). To świątynia poświęcona… płci, czyli zasadniczo seksowi. Obok muzeum o takiej samej tematyce, po wyjściu z którego miałam ochotę przemyć oczy wodą święconą. Sama Dekoboko Jinja za to była dużo mniejsza, niż się spodziewałam – ot, budyneczek. Skalą dopasowała się do zameczku w Uwajimie, który odwiedziłyśmy zaraz potem. Ładny, zachowany z epoki Edo (XVIIw. – XIXw.), ale maleńki (właściwie powinnam sprostować: w większości przypadków mówiąc o „zamku” mam na myśli tak naprawdę tylko wieżę zamkową, bo to właśnie na nie patrzymy, oglądając pocztówki z japońskimi zamkami). Z wewnątrz zapamiętałam głównie bardzo strome schody i bardzo entuzjastycznego dziadka – ochotniczego przewodnika.

Tak minęła pierwsza połowa wycieczki. Opis drugiej… 次回 !