sobota, 30 listopada 2013

Ale duży ten... No, sami wiecie

Z okazji faktu, że znów mamy wolny weekend i tym razem swoje wojaże ograniczyliśmy do zakupów i kościoła w Odawarze (oszczędności przed przyszłym tygodniem, sesesese…) szarpnęłam się na wpis wspomnieniowy o północy – cofnijmy się więc o 7 dni:

SOBOTA, 23 LISTOPADA – ODAWARA, KAMAKURA

Japończycy hasło "zamek" rozumieją generalnie trochę inaczej niż my
Tak, widzieliśmy go (konkretnie Darek i ja, w towarzystwie naszej japońskiej koleżanki A., która jest świetnym przewodnikiem, nauczycielem japońskiego i senpaiem w pracy na genkanie). Tak, jest duży. Tak, powiedzieliśmy na głos, że jest duży. Ale zacznijmy od początku, a był on wczesny: spotykamy się jeszcze się w trójkę (Polaków) na śniadaniu, by wspólnie dotelepać się pociągiem do Odawary (jedzie dłużej, jest przesiadka i nawet w pewnym momencie zawraca, ale JEST TANIEJ NIŻ AUTOBUSEM i to zabija wszystkie kontrargumenty), skąd Ania wyrusza do Tokio na spotkanie przygody (i tokijskiej polonistyki), a my z Darkiem – z buta do 小田原城 (zamek w Odawarze). Ekspozycja na zamku czaderska, po zbrojach widać, że Japończycy byli kiedyś jeszcze mniejsi (trudno uwierzyć), widzimy monetę z dziurką z 621r. (mój Tata zareagował na tę informacje krótkim „OJACIE.”), z balkonu na najwyższym piętrze rozciąga się świetna panorama gór i oceanu – w ogóle góry plus woda równa się majndfak. Potem zaciągam Darka do pączkarni, bo chcę donuta w kształcie głowy Snoopy’iego, ale się skończyły już. Aha, po drodze widzimy jeszcze dwie jinjie (Ninomiya Jinja i Tenjinjia), przy czym w pierwszej odbywa się właśnie 七五三 (Shichi-Go-San, święto japońskich dzieci w wieku – jak sama nazwa mówi – siedmiu, pięciu i trzech lat). W ogóle japońskie dzieciaki budzą w nas jakieś chore instynkty rodzicielskie (szczególnie jeśli ich rodzice robią im zdjęcia przy nas jako jednej z atrakcji hotelu).

SUICA z pingwinkiem, znajdźcie koneksję...
Spotkana chwilę później A. pomaga nam wyrobić sobie karty z pingwinkiem (SUICA – możesz ją sobie naładować hajsem i potem tylko odbijasz na bramkach w pociągach i autobusach zamiast latać po biletomatach, +100 do SWAG-u bo sczytuje nawet po przyłożeniu do maszyny całego portfela) i mkniemy pociągiem po wybrzeżu wprost do Kamakury, na spotkanie Daibutsu (dla tych którzy nie są z japonistyki i nie mieli sławetnej czytanki na pierwszym roku ani zajęć z Doktorem K. później: jeden z dwóch Wielkich Buddów w Japonii, powstały w 1252 roku, w odróżnieniu od Daibutsu z Nary stoi na wolnym powietrzu). U Daibutsu jak zwykle wuchta wiary, ale jakoś udaje nam się porobić sobie świetne (niekiedy aż zbyt świetne) foteczki, a potem nawet wejść do posągu (za jedyne 20 jeniaczy). 

Wielkie Lacze Wielkiego Buddy, nie wiem czy nosi

Wielki Środek
                                                                                                                                        



Po drodze z Kotoku-in (tam stoi Budda) na stację wstępujemy do Hasedery, kolejnej buddyjskiej świątyni z wielkim posągiem (tym razem Kannon, bodhisattwa miłosierdzia, największy drewniany posąg w Japonii, chyba mieli jakiś kompleks w tej Kamakurze). Czujemy, że Doktor K. byłby dumny, jednak na świątynię Hachimangu nie mamy już czasu, bo robi się ciemno – decydujemy się wrócić wiosną, kiedy będą sakury, bo ponoć niezły widok. Za to jemy kolację w chińskiej knajpie (obżeramy się jak zgadnijcie co) i odwiedzamy SKLEP TOTORO <3 Jeszcze kawa na dworcu w Odawarze na dobitkę i mogę wracać szczęśliwa do Hakone.

NIEDZIELA, 24 LISTOPADA – JEZIORO ASHI, HAKONE MACHI

Nad jezioro Ashi (芦ノ湖)docieramy autobusem „górskim” (登山バス) krążącym wewnątrz Hakone (tak bardzo rozwalonego przestrzennie miasta jeszcze nie widziałam). Bulimy za niego tyle ile za pociąg z Odawary do Kamakury, nadal szukam w tym logiki. To na szczęście jedyny grubszy wydatek tego dnia, bo reszta odbywa się zgodnie z podsumowaniem Darka „Zwiedzanie po polsku – idź z buta, bo żal Ci hajsu na statek, obiad kup w konbini”. Tak na serio, statek krążący po jeziorze uznałam za przesadę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przywiezione z Polski oszczędności topnieją, a lunch faktycznie mieliśmy z Seven Eleven, bo nas przycisnęło, ale obiado-kolację zjedliśmy już jak ludzie, w knajpie. Przy okazji polecam wybór japońskich gotowych przekąsek typu onigiri z różnymi „wkładkami”, będzie mi tego brakowało w Polsce. Kupiliśmy też zieloną Shizuoka Colę na spółę. Smakowała, uwaga, jak cola.
Darek umie robić zdjęcia

Co do przebiegu wycieczki: na pierwszy ogień poszła Hakone Jinjia, bo wszyscy nam ją strasznie polecali (w tym pewien strasznie miły pan, który też pracuje na genaknie i zawsze nas zagaduje, ale ja niestety NIE ZAWSZE go rozumiem… Cóż, jak polecał Hakone Jinjię to zrozumiałam). Faktycznie, robi wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest czerwonym kompleksem budynków skitranym w zielonym lesie, a najniższa z jej bram (torii) stoi w wodach jeziora. Na dodatek nie trzeba bulić za wstęp, miła odmiana po Kamakurze (choć nawet tam to nie były jakiś kosmiczne pieniądze, najwyżej 500 jenów za Hasederę). Z jinji ruszamy w górę jeziora (o ile tak można mówić), licząc na to, że skryta za „półwyspem” Fuji w końcu nam się pokaże. Później się okazuje, że gdybyśmy poszli w drugą stronę zobaczylibyśmy ją po jakichś 10 minutach, ale póki co dzielnie brniemy i jaramy się, kiedy widzimy wierzchołek z pomostu (razem z grupą Chińczyków, którzy chyba też się jarają po chińsku). Potem trochę nam przechodzi, bo jakoś nie widać jej bardziej w miarę przybliżania, więc zawracamy. Dobre posunięcie. Z drugiej strony 元箱根 (Motohakone, część Hakone) i dalszego 箱根町 (Hakonemachi, zgadnijcie co to) widać górę jak na dłoni, więc robimy fotki jak szaleni. Niestety, psuję każdą próbę ujęcia w jednym kadrze Darka i Fuji, ale przynajmniej jest się z czego śmiać. Pod koniec wycieczki widzimy jeszcze hotel z najbrzydszą fasadą świata (w środę się okaże, że to filia naszego, mają gust jak nic), jedną świątynię buddyjską i jedną jinjię. I czujemy się prześladowani przez pana sprzedającego pieczone ziemniaki z samochodziku wyposażonego w głośnik nadający non stop jedno zawodzenie, brzmiące jak „Tiiiii iiii jaaaa, dziagajmoooooo” (interpretacja Darka). Samochodzik ten widzimy (a raczej słyszymy) gdzieś 15sty raz tego dnia, wliczając w to wszystkie nasze wędrówki po okolicy. W środę na oficjalnej delegacji też go usłyszymy. Kierowca albo jest bardzo wytrzymały, albo głuchoniemy.

Wracamy w największym korku świata (kiedyś zrozumiem, jakim cudem droga wiodąca przez, kurde, góry korkuje się z regularnością Alei Niepodległości po 16:00) przez godzinę, ale w sumie mało wiem, bo śpię prawie przez całą drogę. Następnego dnia już praca…

wtorek, 19 listopada 2013

Jedz, módl się, a potem weź dokładkę



Osaczańskie wypasy

Temat, na który wszyscy czekali: ŻARCIE. 

Każdy, kto mnie w miarę zna wie, że mam kompletnego świra na punkcie jedzenia, ale raczej w stronę: nie jem, bo utyję (faktycznie, zwykle tak się kończy). Pomijając fakt, że wszystkich to już denerwuje, Babcia załamuje ręce, a Kaszynie tylko raz udało się wziąć ze mną na pół dwa kebsy w cenie jednego, tak już po prostu mam i dobrze mi z tym. Jednak od przylotu do Japonii WSZYSTKO się zmieniło.

Przez pierwsze kilka dni, spędzonych głównie w Osace i na orientacji w Hakone, mieliśmy wrażenie, że non stop jemy. Było to cudowne, zawsze nam stawiali i do tego porcje ogromne. Jedzenie, jakiego w Polsce nie ma (bądź jest drogie – sushi) tutaj praktycznie na wyciągnięcie ręki. No to super, nikt się przecież nie będzie hamował! Po raz pierwszy w życiu jadłam więc małże, kalmara, surowe jajo wbite na ryż, lody o smaku zielnej herby, nabe… I pewnie milion innych rzeczy, tyle że nie wiem, jak się nazywają.
Bentō - nie pytajcie, bo nie wiem

No właśnie – jak już pisałam, często lecimy tutaj w ciemno. Nazwy dań nic nam nie mówią, na dodatek często są w kanji, które widzimy pierwszy raz w życiu (co tydzień bawię się w zgadywanki nad rozpiską w stołówce - "o, tu jest znak na świnię!"). Na szczęście Japończycy wypracowali równie dziwny, co przydatny system prezentowania plastikowych atrap dostępnych dań na wejściu do knajpy, więc wiemy chociaż na co się przygotować psychicznie i czy będzie to miało oczy, a przy okazji można pokazać palcem i powiedzieć „TO”, jeśli nie umiemy rozczytać menu.

A menu zwykle jest bogate i zupełni inne niż polskie. Do tej pory zastanawiam się, jak Japończycy żyją bez chleba (serio, nie ma takiego normalnego, ewentualnie nadmuchany tostowy z kromkami o grubości dwóch naszych). Słodkie wariacje na temat wypieków francuskich, które można dostać w przyhotelowej piekarni są ciekawe (zwłaszcza, gdy dostaje się je za darmo, bo się nie sprzedały) ale po pierwsze: nie dałabym za nie tyle hajsu w życiu, a po drugie: nie umywają się jednak do naszych rodzimych produktów. Ubolewam, że nie mamy w (akademiku) piekarnika, bo wtedy bym im pokazała, kurde. 
Wagashi - dosłownie "japońskie słodycze", te akurat z nadzieniem z fasoli

Darek ma teraz fazę na tęsknotę za pomidorówką, ale mnie osobiście nie brakuje (póki co) niczego, zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość żarcia dostępną w naszej stołówce. System wydawania posiłków trochę się zmienił (na lepsze) od czasu poprzednich polskich stażystek, tak więc teraz mamy do wyboru codziennie: wypasione danie specjalne, danie standardowe (obydwa co dzień inne) z różnymi dodatkami, do tego zawsze zupa miso i ryż (jeszcze lepszy, od kiedy pokazali nam posypki w dwóch różnych smakach: ryba i jajo), do tego – jeśli Ci nie przypasuje żadne z powyższych – udon, soba, ramen (czyli trzy wariacje na temat zupy z makaronem) i ryż curry. To na obiad i kolację, z rana zaś serwują nam tosty wielkości kartki od zeszytu z dżemorem, a do tego kawa. Niby to wszystko na bony, więc cena gra rolę, ale w przeciwieństwie do standardowych pracowników my za swoje nie płacimy. Żreć, nie umierać.
Randomowe 定食(teishoku) - danie dnia na stołówce

Ponieważ oprócz stołowania się w pracy mamy duży zapał do jedzenia na mieście (w myśl nowej zasady „Nie jestem głodny, ale zawsze chętnie coś zjem”), udało nam się już skosztować pierożków gyoza na wynos, chleba melonowego z kawałkami czekolady, JAKIEGOŚ DZIWNEGO CZEGOŚ PODGRZEWANEGO W GARZE (zaginęły mi gdzieś spisane z menu kanji), 回転寿司 (kaitenzushi - sushi, które kręci się w kółko na taśmie i bierzesz taki talerzyk, jaki chcesz), wątróbek na patyku, ciacha z nadzieniem z czerwonej fasoli (gastro po imprezie firmowej)… Well, więcej grzechów nie pamiętam. Nadal nie jest to nawet procent tego, co chciałabym tu zjeść, ponieważ po wejściu do spożywczego dostaję pląsawicy gałek ocznych od nadmiaru wyboru. Nie mogę tu nie wspomnieć o ogromnej ilości butelkowanych i puszkowanych kaw, dostępnych WSZĘDZIE, w tym w 自動販売機 (jidōhanbaiki - automacie sprzedającym) pod naszym akademikiem. Podgrzewanych. Co bywa niebezpieczne, bo ostatnio się zaziębiłam, biegnąc po pracy po Boss Coffee. 

No elo. Aha - herbaty nigdy nie są słodzone jak u nas, to był szok
Aha, takie ze Starbunia też można kupić w każdym spożywczym. A sama kawiarnia ma ceny porównywalne z polskimi, co przy japońskich zarobkach czyni ją nawet tanią. Takim to dobrze, polecam kasztanowe latte.
Coś dziwnego (ale dobrego) w garze

Biorąc więc pod uwagę, że co dzień opierniczam się jak dzika świnia, nie mogę wyjść z podziwu, że waga nie drga, a pasek zapinam nawet ciaśniej niż przed wyjazdem (w przeciwieństwie do Kasz, która ostatnio chwaliła mi się oponą przez Skype). Japonio, czym sobie zasłużyłam na taką dobroć? Nie wiem, ale nie przestawaj!

A co do alkoholi mam tylko jedno do powiedzenia: 飲み放題 (nomihōdai - płacisz określoną kwotę i masz otwarty bar). Serio. Chcę tego w Polsce. A także 梅酒ローック (umeshu rokku - coś jak whisky on the rocks, czyli wino śliwkowe z kostkami lodu) i 熱燗 (atsukan - ciepła sake, ale nie taka niedobra jak „ciepła wóda”, serio jest gorąca). 

Dam znać, kiedy uda mi się spróbować nattō!

środa, 13 listopada 2013

Podróż do źródeł (gorących)



Jest wolne = jest życie.
Infrastruktury na górze pozazdrościć

Tego prostego równania nauczył mnie pierwszy tydzień pracy na genkanie (wejście hotelu, nie recepcja, bo recepcja jest gdzie indziej). Szczegóły podam pewnie w kolejnej notce (jak już trochę tę robotę ogarnę, bo póki co to… EEEEEE…). W każdym razie po zwykłym dniu pracy na mało co mamy już siłę. W minionym tygodniu zaliczyłyśmy więc z Anią i naszą nową koleżanką A. wypad na zakupy do Odawary (rzeczy niezbędne – szampon i 24L wody mineralnej, którą potem targałyśmy do akademika po schodach – GŁUPI POMYSŁ). 

Na szczęście nadszedł upragniony czas 連休 (połączone dni wolne, nasza osobista prośba do kadr) – i to nawet o dzień wcześniej niż miał nadejść, bo wykłóciliśmy się, że nas rąbią na ilości wolnego. Związek Zawodowy Polaków w Hakone, główne postulaty – „Żądamy dwóch dni w tygodniu wolnego i stałego łącza z netem”.

Tak se dymią
Pogoda z rana była złudnie ładna (świeciło słońce, niestety schowało się niemal równo z naszym wyjściem z akademika), więc po wspólnym obiedzie w hotelowej stołówce (na którą oczywiście się spóźniłyśmy, więc Darek zdążył już sam zjeść swoja porcję) ruszyliśmy do gorących źródeł (jak zwał, tak zwał) w Ōwakudani. Źródła te znajdują się na zboczu góry (więc po dwóch przesiadkach z pociągu na kolejkę czekała nas jeszcze podróż kolejką linową i było SUPER, zwłaszcza w połączeniu z pogawędką z parą staruszków, która wsiadła z nami. Niezapomniane „お父さん,うるさいよ!” – w wolnym tłumaczeniu „Ojciec, nie paplaj tyle!” żony do męża, który opowiadał nam pasjonujące historie) i znane są z tego, że wali w nich siarą i można zjeść specjalne czarne jajo ugotowane w tamtejszej wodzie – obydwie rzeczy potwierdzone. Legenda druida głosi, że zjedzenie jednego jaja przedłuża życie o 7 lat. Nie wiem, czy zauważę, bo zjadłam jedno, ale może odbiję sobie za te rujnujące zdrowie studia. 
Na pisanki się nadają


Bo obfotografowaniu wszystkiego, co było do obfotografowania (zdjęcie z Hello Kitty i jej czarnym jajem – MOE), niekupieniu breloczka w kształcie czarnojajecznej Hello Kitty (bo jednak za drogi) i niezobaczeniu Fuji (powinno być ją widać, ale WELL, CHMURY) zjechaliśmy kolejką linową kawałek, a później zeszliśmy już pieszo, bo warto zaoszczędzić 300 yenów, nie? Choć Japończycy, których po drodze pytaliśmy o azymut na Gora Eki (stamtąd już pociągiem prawie pod hotel) twierdzili zgodnie, że 結構時間がかかる („trochę czasu zajmie”) zeszliśmy szybko, a po drodze wstąpiliśmy do uroczej kawiarenki, połączonej z zakładem fotograficznym (serio, rodzinny biznes) gdzie obejrzeliśmy stare zdjęcia Hakone, Ania i Darek zjedli ciasta w kształcie Hakone Ropeway, ja pierwszy w życiu japoński sernik (duże MOE), a w tle leciało „Inochi no namae” ze „Spirited Away” – dlatego teraz też go słucham. 



To był nasz pierwszy deser w Japonii, ale trzeba tu zauważyć, że samo jedzenie zasługuje tu na cały cykl osobnych notek, które może napiszę, gdy już zacznę się orientować, co w ogóle jem. Póki co wygląda to tak, że pytam Japończyka, co to jest, pokazując palcem, a on odpowiada, używając nazwy, której i tak nie znam. Wczoraj objedliśmy się jak dzikie świnie (świecka tradycja tutaj) na wspólnej kolacji ze znajomymi, ale chyba jedyne, czego jestem w niej pewna, to umeshū (wino ze śliwek). 
Story of my life


A jutro impreza w Odawarze z ludźmi z genkanu.

楽しみにしている。

Czyli, że nie mogę się doczekać.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Pierwsze zwiedzanko

Sobota, pierwszy wolny dzień. Nie, żebyśmy do tej pory robili coś szczególnie obciążającego, ale teraz przynajmniej możemy działać na własną rękę (choć POŻS mi absolutnie nie przeszkadza!). Po śniadaniu kitramy się w lobby na Internet, a potem ruszamy na nasze pierwsze zwiedzanie Hakone (nie licząc szukania miejsca na piwo przez dwa wieczory z rzędu).

Stosunek cen biletów autobusowych do odległości między przystankami (zasadniczo stojąc na jednym, można pomachać do ludzi na następnym, a kasa nabija się według ich ilości) wyjątkowo zachęca nas do spacerów. Jako, że nie jest jeszcze zimno (zima ma przyjść za miesiąc, a śnieg za dwa, dla mnie bomba), decydujemy się przejść. 

Kami-sama joł
Hakone – no cóż, jest naprawdę piękne. Jestem co prawda z małego miasta, więc do natury mam zasadniczo blisko, ale nigdy jeszcze AŻ TAK blisko nie miałam. Czuję się trochę jak w „Mój sąsiad Totoro” – dookoła las, drewniane domki, pokitrane między drzewami bramy torii (coś jak „wejścia” na teren świątyni, przeważnie drewno pomalowane na czerwono albo kamień) i małe jinjie (świątynie shintōistyczne), przy których oczywiście masowo cykamy sobie fotki. Staram się też odczytywać kanji z tablic informacyjnych, ale zwykle kończy się na zrobieniu zdjęcia z mocnym postanowieniem „przeczytam w pokoju ze słownikiem”. 

Później zagłębiamy się dalej w naturę, docierając do 千条の滝 - Chisuji no Taki, czyli Wodospadu Tysiąca… eee… Pasm (?) oraz 蓬莱園- Hōraien, Parku Świętej Góry. Wszystkich napotkanych po drodze Japończyków witamy dziarskim „Ohayō gozaimasu!”, wywołując tym szeroki uśmiech na ich twarzach i odpowiedź. Pewnie myślą, że jesteśmy turystami i tylko tyle umiemy po japońsku, ale co tam. Pewnie niedługo będziemy tu sławni jako Lokalni Gaijini.
Wodospad wielu pasm (kawałek)

W niedzielę niestety nie mam czasu na przejechanie trzech stacji kolejką i poszukanie katolickiego kościółka przy Hakone Gora, więc z bólem serca odkładam to na następny tydzień (koniecznie!). Zamiast tego znów zostajemy zgarnięci do małego samochodziku przez POŻS i zawiezieni do centrum Hakone, żeby tam obejrzeć Hakone Daimyō Gyōretsu, czyli Procesję Władcy Hakone. Generalnie chodzi o upamiętnienie tego, że w okresie Edo lokalny właściciel ziemski/ zarządca prowincji (daimyō) musiał co roku zmieniać miejsce pobytu – przez rok mieszkał w stolicy, a przez rok na swoich włościach (system sankin kōdai). W ten sposób shōgun miał pewność, że jego podwładny nie poczuje się zbyt zżyty ze swoimi i nie będą spiskować przeciw centralnej władzy, a na dodatek na taką „przeprowadzkę” szło tyle hajsu, że daimyō nie miał już za bardzo za co knuć intryg. Podwójny win. 

Pan daimyō
„Nasza” procesja składała się z mnóstwa poprzebieranych w stroje z epoki ludków (w tym dwóch naszych koleżanek – stażystek z Korei w czaderskich perukach). Osobiście najbardziej przypadły mi do gustu koszulki tragarzy, imitujące tors pokryty tradycyjnymi tatuażami i sztuczne łysinki (kiedyś japońscy faceci wygalali sobie czoła dla picu), zwłaszcza, jeśli były ZIELONE. Nasze zadanie polegało na lataniu za tym korowodem i robieniu jak największej liczy fotek, podczas gdy POŻS popylał obok i fotografował nas (pewnie do raportu). Po drodze skutecznie zwiedzaliśmy japońskie sklepy z jedzeniem, korzystając aż w nadmiarze z wystawionych (prawdopodobnie na okazję parady) próbek. Moim osobistym osusume (jedzenie, które mogłabym polecić) stały się hakońskie ciastka w kształcie dzików i Kit Kat z górą Fuji (o smaku sernika z truskawkowym sosem) – niestety obydwie rzeczy za drogie na chwilę obecną, ale wypłata kiedyś przyjdzie.
Oik

Chwilę później postanowiliśmy zwiedzić okoliczną buddyjską świątynię, przy czym POŻS znów nas zadziwił, pokonując z nami górę w garniaku i lakierkach. No czemu nie, w końcu dla podopiecznych wszystko. 

Esencja imprezy
Na zakończenie zajęliśmy jeszcze VIP-owskie miejsca w pierwszym rzędzie, by podziwiać zakończenie parady. Choć panowie niosący kije robili duże wrażenie, najbardziej zapamiętałam uroczy taniec z wachlarzami w wykonaniu okolicznego klubu pań „wanna-be-geisha”.

Szkoda tylko, że potem jedna z ich miała poważne problemy z określeniem mojej płci na oko.

Well.

sobota, 2 listopada 2013

Orientuj się (w Hakone)!

Hotel.

Daaaamn it.

Jest piękny. Duży, stary, kit wie, jakie przymiotniki jeszcze powinny go opisywać. W korytarzu, którym popierdzielamy do akademika (damski łączy się z hotelem takim pożalsięBoże tunelem, joł) wiszą zdjęcia sławnych gości, na przykład CESARZA I CESARZOWEJ JAPONII. John Lennon i Yoko Ono też wiszą, ale w innym miejscu. Skóra, drewno, czerwone dywany, muzyka jak na Titanicu. I w środku tego my.

Pierwszy przystanek: KADRY. Spotkanie z POŻS i jego koleżanką (Panią Uczącą Stażystów Etykiety – PUSE, idzie mi coraz lepiej!), którzy wprowadzają nas w tajniki tego, co mamy robić (czyli nadal nic nie wiemy jeśli chodzi o czas odleglejszy niż przyszła niedziela) i przedstawiają wszystkim ważnym Capo di Tutti Frutti. Wizytówki latają w powietrzu, omiyage nadal siedzą u nas w torbach, więc decydujemy się dać je potem, nazwisk nie da się zapamiętać za nic (tożsamość POŻS i PUSE udaje nam się wbić do głów następnego dnia). 

Prowadzą nas do kolejnego biura, znowu dużo nazwisk, już bez wizytówek, ale za to dostajemy się w ręce pani w okularkach, która (gestykulując obficie, gdyż wtedy jeszcze myślała, że nie mówmy po japońsku, stąd pokazywała godzinę na palcach a mówiąc „DAME” – „NIE WOLNO” krzyżowała nam przed nosem ramiona) wprowadziła nas w tajniki pracowniczego życia. Czyli dostaliśmy kupony na żarcie, wzięliśmy pod pachy walizki, które już przyszły i powlekliśmy się do akademików. W dwie różne strony. NIE MA ROMANSÓW, NIE MA MIŁOŚCI, NIE MA MIESZANIA PŁCI, jak zbliżysz się do wejścia akademika płci przeciwnej, opadną kraty i pojawi się smok ziejący ogniem. 

No to akademik.

O matko.

No cóż. Widziałam Hankę, widziałam Babilon (ten ostatni dzięki Emilii widuję dość często) ALE CZEGOŚ TAKIEGO TO JESZCZE KURDE NIGDY. Co prawda teraz już powoli się przyzwyczajam, bo jakoś trzeba żyć, ale na początku kiedy pani w okularkach nas zostawiła, wybuchłyśmy z Koneko histerycznym śmiechem. (Koneko: „Nieee no, ten pokój ma… Potencjał.”). Nie będę się więc skupiała na wadach. Jest ciepło (co prawda nie od razu ogarnęłyśmy obsługę kilmy, ale już chucha ciepłym powietrzem, na dodatek na moje łóżko <3), od okna NIEMAL nie ciągnie (nieoceniona Hania Senpai mówi, że jak zimą pociągnie to mamy poprosić o koce i obłożyć. Yay, nie mogę się doczekać), w ogóle według wszystkich mieszkanek, z którymi do tej pory gadałyśmy, to najlepszy pokój w całym budynku. Przywileje dla Europy? 

Na dole jest ofuro (japońska łazienka) z wodą z onsenu (gorącego źródła). No właśnie. Japońska łazienka. Wspólna. YAY. Moja pewność siebie… nie, chwila, ja nie posiadam pewności siebie. No ale już się wykąpałam ze stadem Japonek, teraz już tylko z górki. 

Jest też wspólna pralnia (na szczęście obsługa pralek prosta jak w pysk strzelił) i kuchnia (tam jeszcze długo nie pogotuję chyba, zresztą najadam się w stołówce u お母さん -„Mamy”, tak kazała nam na siebie mówić przesympatyczna kucharka – aż za dobrze). 

Przeżyjemy.

Pierwszy dzień to jeszcze tylko kolacja i Internet w lobby hotelowym (jeszcze biorą nas za gości, choć na tablicy w stołówce wiszą nasze lewe fotki z napisem „POWITAJMY NOWYCH PRACOWNIKÓW Z POLSKI! NIECH PRACUJE SIĘ NAM RAZEM JAK NAJLEPIEJ!”).

Drugiego dnia głównie popierniczamy samochodzikiem służbowym z POŻS po tych wąskich, krętych dróżkach (LEWĄ STRONĄ) i załatwiamy wszystkie formalności. To znaczy on nam załatwia, tłumaczy słowa urzędników na prostszy japoński i ogólnie jest przekochany. Zaczynamy darzyć go swego rodzaju czcią. Nie tylko my, kiedy później opowiadamy z Koneko naszym nowym, starszym stażem koleżankom o tym dniu, reagują zdaniem „Jeeej, też bym chciała, żeby on mnie zabrał do miastaaaa…”. 

Kupujemy w discouncie „Don Kichote” wszystko, co nam potrzebne OPRÓCZ SUSZARKI, o której obie z Koneko zapominamy, więc przez najbliższy tydzień będziemy suszyć łby pod klimatyzatorem (na szczęście póki co mam krótkie włosy). Darek dla wyrównania przypału kupuje przejściówkę, która pasuje mu tylko do komórki, ale już nie do lapka, więc leci na mojej (uniwersalnej), a ja na jednej z tych, które ma Koneko. W salonie Soft Banku (operator telefoniczny) nic nie rozumiemy z tego, co nam mówią, więc bierzemy ulotki nt. telefonów i obiecujemy wrócić później. Jesteśmy sobą.

Mam też pierwszego z dziwnych Kitkatów. Zielona herbata!

Shinkansen

Przed wylotem marzyłyśmy sobie z Kaszynką, jak to byłoby fajnie przejechać się shinkansenem (to te pociągi, które utrzymują się na poduchach magnetycznych, więc zaiwaniają z prędkością niewyobrażalną dla zwykłego pasażera PKP) choć jeden przystanek. Okazało się, że nie musimy ciułać na to hajsu, bo nasza firma postanowiła przetransportować nas do miejsca pracy możliwie szybko, nie bacząc na koszty (w przypadku Hakone Team jeszcze bardziej porażające niż Fukuyama Team – mój bilet kosztował ponad 12 000 jenów, czyli niecałe 400 złotych).

Huehuehuehuehue
Tak więc z rana Pan O. przetransportował nas na dworzec Shin Osaka, gdzie kupił nam na drogę wyżerkę - obento (a ja sama kupiłam sobie mini kawę marki Starbucks w kiosku – SORY, W POLSCE TEGO NIE MA) i załadował do shinkansenu „Hikari” (ponoć sławna linia lecąca do Tokio, to znaczy do Tokio leci naprawdę, a sławna jest ponoć, ale to Kaszyna robiła happio o shinkansenach, nie ja), którym pognaliśmy do Odawary. Kasza, Mada i Aga wraz z Panem O. – w drugą stronę, na Hiroshimę. Smutne rozstanie, ale w ciągu tych kilku dni zrobiła się z nas dobra ekipa, więc postaramy się spotkać, jak tylko coś ogarniemy. Na przykład życie.

Podróż shinkansenem upłynęła w błogiej atmosferze luksusu, bogactwa (ostatnie chwile) i tego, że wszyscy Japończycy się na nas gapili. Pociąg zaiwaniał, ale jedyne co było czuć, to czasem przeciążenie z powodu prędkości, żadnego „łuput, łuput” a’ la Polska. Staraliśmy się robić zdjęcia mijanych miast (KIOTO!), ale jechał szybko, a na dodatek tory raczej nie biegły przez najciekawsze dzielnice (LOGICZNE). Pan konduktor uśmiechał się pięknie do gaijinów, kłaniając się w drzwiach (widać standard w japońskich pociągach niezależnie od klasy – ukłon na wejście, ukłon na wyjście), ale za WiFi musielibyśmy zapłacić (stwierdziłam, że Instagram poczeka). Do Odawary dobiliśmy szybko, najedzeni obento, a tam już czekała Pani H., kumpela Pana O.  Po krótkich poszukiwaniach autobusu (kiedy to naradzaliśmy się pod drzwiami jednego z nich i nasze wątpliwości rozwiał jego kierowca PRZEZ MIKROFON, który miał na stałe przyczepiony do twarzy) turlaliśmy się już w stronę Hakone (jakieś 40 minut autobusem, 750 jenów, średnio tania impreza, ale tym razem dalej płaciła Japonia).
Szynka z zewnątrz

Pierwsze zaskoczenie: to serio są góry. Owszem, czytałam, że Hakone jest rozbite między górami, ale kurczę, WYSOKO. Uszy się zatykały podczas jazdy, a to już jest coś (szczególnie dla zakatarzonego jeszcze Darka). Po kilkudziesięciu zawijasach dobiliśmy gdzieś i wysiedliśmy.

Przed nami HOTEL.

Polonia w Osacze

Drugi dzień na ziemi Cesarza. Wszyscy dookoła zapieprzają do mnie w keigo level high, co przeraża, bo za tydzień ja też będę tak musiała, a W KIT NIE UMIEM. Po kąpieli w miniaturowej wannie (w akademcu pożałuję, że narzekałam na rozmiar) i śniadaniu (asekuracyjnie decydujemy się z Kaszynką na wariant europejski, choć następnego dnia jemy już rybę) lecimy na pierwszą orientację z Panem O., odprowadzani okrzykami przedszkolaków na wycieczce („HORA! MITE! GAIJIN!” – „EJ, PATRZCIE, OBCOKRAJOWCY!”).

Podczas orientacji pijemy wodę i usiłujemy robić notatki z systemu japońskiej pracy (w skrócie: wiesz, czego chce klient, zanim on zdąży tego zachcieć), a tak na serio umieramy na jet lag z przerwą w knajpie podającej okonomiyaki. Tam kelnerzy klękają przed nami, przyjmując zamówienie, a potem wyczyniają cuda na wmontowanych w stoły patelniach (coś jak koła, na których trzaskałam naleśniki w Pankeju). Jest tak dobre, że nie mogę uwierzyć, że wpieprzam kalmara, choć dzień wcześniej wszyscy pochłonęliśmy surowe jajo wymieszane z ryżem. 

Po orientacji lecimy się ogarnąć, a potem kolacja z zaproszonym na wykład dla nas SENSEIEM. Przy okazji - pierwsza rozdana wizytówka – dzięki Panu O. mamy swoje własne, w kadrach potem Pan Ogarniający Życie Stażystów (w skrócie POŻS, będę używała tego skrótu z dużą dozą okrucieństwa wobec czytelników, dopóki nie wymyślę lepszego) śmieje się, że są wydrukowane na lepszym papierze niż te jego. Za hajs Japonii baluj. Na kolacji zjawiają się też wytęsknieni Senpaie, którzy byli mądrzy i dostali się na Monbusho, więc wylecieli do Japo miesiąc wcześniej i teraz się uczą. 

Po co kłódka przy rowerze?
Choć wyżerka była spoko, najlepsze było późniejsze polonijno – studenckie piwko w plenerze. Przy okazji, w Japonii można pic na ulicy. I wszyscy żyją. W Polsce to by się skończyło rewolucją, a tymczasem nasze nawyki nadal jeszcze trochę każą się kitrać, jak ktoś idzie. Z innych przydatnych wiadomości – są też publiczne, bezpłatne toalety w których jest PAPIER i wszystkie inne spasy, ale koszy na śmieci  nie ma prawie zupełnie. Osakańczycy dość często popylają na rowerach i dość rzadko zapinają je na blokadę, parkując, choć parasole koniecznie zamykają na kłódkę w specjalnych stojakach. Serio. Popularność roweru każe nam się zastanowić nad możliwością wypożyczenia sobie takich już na miejscu pracy, choć po przyjeździe do Hakone stwierdzamy z Darkiem i Anią jednogłośnie, że jeszcze nas tak nie pogło, żeby po tych górach rowerem jeździć. I tak nie ma gdzie, do Odawary za daleko, Pan O. zadbał, żeby jego stażystom nie odwaliło w wielkim mieście. A hajs trzeba będzie wydać na komórkę, nasze umarły z chwilą wlotu do Japonii. 

Ale póki co wracamy do hotelu (cześć z nas na pięć minut przed zamknięciem drzwi, co doprowadza drugą część do białej gorączki ze strachu, że coś ich zeżarło na mieście) i idziemy spać. Jutro rano rozjeżdżamy się shinkansenami w dwie strony Japonii.