SOBOTA, 23 LISTOPADA – ODAWARA, KAMAKURA
Japończycy hasło "zamek" rozumieją generalnie trochę inaczej niż my |
Tak, widzieliśmy go (konkretnie Darek i ja, w towarzystwie
naszej japońskiej koleżanki A., która jest świetnym przewodnikiem, nauczycielem
japońskiego i senpaiem w pracy na genkanie). Tak, jest duży. Tak,
powiedzieliśmy na głos, że jest duży. Ale zacznijmy od początku, a był on
wczesny: spotykamy się jeszcze się w trójkę (Polaków) na śniadaniu, by
wspólnie dotelepać się pociągiem do Odawary (jedzie dłużej, jest przesiadka i
nawet w pewnym momencie zawraca, ale JEST TANIEJ NIŻ AUTOBUSEM i to zabija
wszystkie kontrargumenty), skąd Ania wyrusza do Tokio na spotkanie przygody
(i tokijskiej polonistyki), a my z Darkiem – z buta do 小田原城
(zamek w Odawarze). Ekspozycja na zamku czaderska, po zbrojach widać, że
Japończycy byli kiedyś jeszcze mniejsi (trudno uwierzyć), widzimy monetę z
dziurką z 621r. (mój Tata zareagował na tę informacje krótkim „OJACIE.”), z
balkonu na najwyższym piętrze rozciąga się świetna panorama gór i oceanu – w ogóle
góry plus woda równa się majndfak. Potem zaciągam Darka do pączkarni, bo
chcę donuta w kształcie głowy Snoopy’iego, ale się skończyły już. Aha, po
drodze widzimy jeszcze dwie jinjie (Ninomiya Jinja i Tenjinjia), przy czym
w pierwszej odbywa się właśnie 七五三 (Shichi-Go-San, święto japońskich
dzieci w wieku – jak sama nazwa mówi – siedmiu, pięciu i trzech lat). W ogóle japońskie
dzieciaki budzą w nas jakieś chore instynkty rodzicielskie (szczególnie jeśli
ich rodzice robią im zdjęcia przy nas jako jednej z atrakcji hotelu).
SUICA z pingwinkiem, znajdźcie koneksję... |
Spotkana chwilę później A. pomaga nam wyrobić sobie karty z
pingwinkiem (SUICA – możesz ją sobie naładować hajsem i potem tylko odbijasz na
bramkach w pociągach i autobusach zamiast latać po biletomatach, +100 do SWAG-u
bo sczytuje nawet po przyłożeniu do maszyny całego portfela) i mkniemy
pociągiem po wybrzeżu wprost do Kamakury, na spotkanie Daibutsu (dla tych
którzy nie są z japonistyki i nie mieli sławetnej czytanki na pierwszym roku
ani zajęć z Doktorem K. później: jeden z dwóch Wielkich Buddów w Japonii,
powstały w 1252 roku, w odróżnieniu od Daibutsu z Nary stoi na wolnym powietrzu).
U Daibutsu jak zwykle wuchta wiary, ale jakoś udaje nam się porobić sobie
świetne (niekiedy aż zbyt świetne) foteczki, a potem nawet wejść do posągu (za
jedyne 20 jeniaczy).
Wielkie Lacze Wielkiego Buddy, nie wiem czy nosi |
Wielki Środek |
Po drodze z Kotoku-in (tam stoi Budda) na stację wstępujemy
do Hasedery, kolejnej buddyjskiej świątyni z wielkim posągiem (tym razem
Kannon, bodhisattwa miłosierdzia, największy drewniany posąg w Japonii, chyba
mieli jakiś kompleks w tej Kamakurze). Czujemy, że Doktor K. byłby dumny,
jednak na świątynię Hachimangu nie mamy już czasu, bo robi się ciemno –
decydujemy się wrócić wiosną, kiedy będą sakury, bo ponoć niezły widok. Za to
jemy kolację w chińskiej knajpie (obżeramy się jak zgadnijcie co) i odwiedzamy
SKLEP TOTORO <3 Jeszcze kawa na dworcu w Odawarze na dobitkę i mogę wracać
szczęśliwa do Hakone.
NIEDZIELA, 24 LISTOPADA – JEZIORO ASHI, HAKONE MACHI
Nad jezioro Ashi (芦ノ湖)docieramy autobusem „górskim” (登山バス) krążącym wewnątrz Hakone (tak bardzo rozwalonego
przestrzennie miasta jeszcze nie widziałam). Bulimy za niego tyle ile za pociąg
z Odawary do Kamakury, nadal szukam w tym logiki. To na szczęście jedyny
grubszy wydatek tego dnia, bo reszta odbywa się zgodnie z podsumowaniem Darka „Zwiedzanie
po polsku – idź z buta, bo żal Ci hajsu na statek, obiad kup w konbini”. Tak na
serio, statek krążący po jeziorze uznałam za przesadę, zwłaszcza biorąc pod
uwagę fakt, że przywiezione z Polski oszczędności topnieją, a lunch faktycznie
mieliśmy z Seven Eleven, bo nas przycisnęło, ale obiado-kolację zjedliśmy już
jak ludzie, w knajpie. Przy okazji polecam wybór japońskich gotowych przekąsek typu
onigiri z różnymi „wkładkami”, będzie mi tego brakowało w Polsce. Kupiliśmy też
zieloną Shizuoka Colę na spółę. Smakowała, uwaga, jak cola.
Darek umie robić zdjęcia |
Co do przebiegu wycieczki: na pierwszy ogień poszła Hakone
Jinjia, bo wszyscy nam ją strasznie polecali (w tym pewien strasznie miły pan,
który też pracuje na genaknie i zawsze nas zagaduje, ale ja niestety NIE ZAWSZE
go rozumiem… Cóż, jak polecał Hakone Jinjię to zrozumiałam). Faktycznie, robi
wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest czerwonym kompleksem
budynków skitranym w zielonym lesie, a najniższa z jej bram (torii) stoi w
wodach jeziora. Na dodatek nie trzeba bulić za wstęp, miła odmiana po Kamakurze
(choć nawet tam to nie były jakiś kosmiczne pieniądze, najwyżej 500 jenów za
Hasederę). Z jinji ruszamy w górę jeziora (o ile tak można mówić), licząc na
to, że skryta za „półwyspem” Fuji w końcu nam się pokaże. Później się okazuje,
że gdybyśmy poszli w drugą stronę zobaczylibyśmy ją po jakichś 10 minutach, ale
póki co dzielnie brniemy i jaramy się, kiedy widzimy wierzchołek z pomostu
(razem z grupą Chińczyków, którzy chyba też się jarają po chińsku). Potem
trochę nam przechodzi, bo jakoś nie widać jej bardziej w miarę przybliżania,
więc zawracamy. Dobre posunięcie. Z drugiej strony 元箱根 (Motohakone,
część Hakone) i dalszego 箱根町 (Hakonemachi, zgadnijcie co to)
widać górę jak na dłoni, więc robimy fotki jak szaleni. Niestety, psuję każdą
próbę ujęcia w jednym kadrze Darka i Fuji, ale przynajmniej jest się z czego
śmiać. Pod koniec wycieczki widzimy jeszcze hotel z najbrzydszą fasadą świata
(w środę się okaże, że to filia naszego, mają gust jak nic), jedną świątynię
buddyjską i jedną jinjię. I czujemy się prześladowani przez pana sprzedającego
pieczone ziemniaki z samochodziku wyposażonego w głośnik nadający non stop
jedno zawodzenie, brzmiące jak „Tiiiii iiii jaaaa, dziagajmoooooo”
(interpretacja Darka). Samochodzik ten widzimy (a raczej słyszymy) gdzieś 15sty
raz tego dnia, wliczając w to wszystkie nasze wędrówki po okolicy. W środę na
oficjalnej delegacji też go usłyszymy. Kierowca albo jest bardzo wytrzymały,
albo głuchoniemy.
Wracamy w największym korku świata (kiedyś zrozumiem, jakim cudem
droga wiodąca przez, kurde, góry korkuje się z regularnością Alei
Niepodległości po 16:00) przez godzinę, ale w sumie mało wiem, bo śpię prawie
przez całą drogę. Następnego dnia już praca…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz