sobota, 30 listopada 2013

Ale duży ten... No, sami wiecie

Z okazji faktu, że znów mamy wolny weekend i tym razem swoje wojaże ograniczyliśmy do zakupów i kościoła w Odawarze (oszczędności przed przyszłym tygodniem, sesesese…) szarpnęłam się na wpis wspomnieniowy o północy – cofnijmy się więc o 7 dni:

SOBOTA, 23 LISTOPADA – ODAWARA, KAMAKURA

Japończycy hasło "zamek" rozumieją generalnie trochę inaczej niż my
Tak, widzieliśmy go (konkretnie Darek i ja, w towarzystwie naszej japońskiej koleżanki A., która jest świetnym przewodnikiem, nauczycielem japońskiego i senpaiem w pracy na genkanie). Tak, jest duży. Tak, powiedzieliśmy na głos, że jest duży. Ale zacznijmy od początku, a był on wczesny: spotykamy się jeszcze się w trójkę (Polaków) na śniadaniu, by wspólnie dotelepać się pociągiem do Odawary (jedzie dłużej, jest przesiadka i nawet w pewnym momencie zawraca, ale JEST TANIEJ NIŻ AUTOBUSEM i to zabija wszystkie kontrargumenty), skąd Ania wyrusza do Tokio na spotkanie przygody (i tokijskiej polonistyki), a my z Darkiem – z buta do 小田原城 (zamek w Odawarze). Ekspozycja na zamku czaderska, po zbrojach widać, że Japończycy byli kiedyś jeszcze mniejsi (trudno uwierzyć), widzimy monetę z dziurką z 621r. (mój Tata zareagował na tę informacje krótkim „OJACIE.”), z balkonu na najwyższym piętrze rozciąga się świetna panorama gór i oceanu – w ogóle góry plus woda równa się majndfak. Potem zaciągam Darka do pączkarni, bo chcę donuta w kształcie głowy Snoopy’iego, ale się skończyły już. Aha, po drodze widzimy jeszcze dwie jinjie (Ninomiya Jinja i Tenjinjia), przy czym w pierwszej odbywa się właśnie 七五三 (Shichi-Go-San, święto japońskich dzieci w wieku – jak sama nazwa mówi – siedmiu, pięciu i trzech lat). W ogóle japońskie dzieciaki budzą w nas jakieś chore instynkty rodzicielskie (szczególnie jeśli ich rodzice robią im zdjęcia przy nas jako jednej z atrakcji hotelu).

SUICA z pingwinkiem, znajdźcie koneksję...
Spotkana chwilę później A. pomaga nam wyrobić sobie karty z pingwinkiem (SUICA – możesz ją sobie naładować hajsem i potem tylko odbijasz na bramkach w pociągach i autobusach zamiast latać po biletomatach, +100 do SWAG-u bo sczytuje nawet po przyłożeniu do maszyny całego portfela) i mkniemy pociągiem po wybrzeżu wprost do Kamakury, na spotkanie Daibutsu (dla tych którzy nie są z japonistyki i nie mieli sławetnej czytanki na pierwszym roku ani zajęć z Doktorem K. później: jeden z dwóch Wielkich Buddów w Japonii, powstały w 1252 roku, w odróżnieniu od Daibutsu z Nary stoi na wolnym powietrzu). U Daibutsu jak zwykle wuchta wiary, ale jakoś udaje nam się porobić sobie świetne (niekiedy aż zbyt świetne) foteczki, a potem nawet wejść do posągu (za jedyne 20 jeniaczy). 

Wielkie Lacze Wielkiego Buddy, nie wiem czy nosi

Wielki Środek
                                                                                                                                        



Po drodze z Kotoku-in (tam stoi Budda) na stację wstępujemy do Hasedery, kolejnej buddyjskiej świątyni z wielkim posągiem (tym razem Kannon, bodhisattwa miłosierdzia, największy drewniany posąg w Japonii, chyba mieli jakiś kompleks w tej Kamakurze). Czujemy, że Doktor K. byłby dumny, jednak na świątynię Hachimangu nie mamy już czasu, bo robi się ciemno – decydujemy się wrócić wiosną, kiedy będą sakury, bo ponoć niezły widok. Za to jemy kolację w chińskiej knajpie (obżeramy się jak zgadnijcie co) i odwiedzamy SKLEP TOTORO <3 Jeszcze kawa na dworcu w Odawarze na dobitkę i mogę wracać szczęśliwa do Hakone.

NIEDZIELA, 24 LISTOPADA – JEZIORO ASHI, HAKONE MACHI

Nad jezioro Ashi (芦ノ湖)docieramy autobusem „górskim” (登山バス) krążącym wewnątrz Hakone (tak bardzo rozwalonego przestrzennie miasta jeszcze nie widziałam). Bulimy za niego tyle ile za pociąg z Odawary do Kamakury, nadal szukam w tym logiki. To na szczęście jedyny grubszy wydatek tego dnia, bo reszta odbywa się zgodnie z podsumowaniem Darka „Zwiedzanie po polsku – idź z buta, bo żal Ci hajsu na statek, obiad kup w konbini”. Tak na serio, statek krążący po jeziorze uznałam za przesadę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przywiezione z Polski oszczędności topnieją, a lunch faktycznie mieliśmy z Seven Eleven, bo nas przycisnęło, ale obiado-kolację zjedliśmy już jak ludzie, w knajpie. Przy okazji polecam wybór japońskich gotowych przekąsek typu onigiri z różnymi „wkładkami”, będzie mi tego brakowało w Polsce. Kupiliśmy też zieloną Shizuoka Colę na spółę. Smakowała, uwaga, jak cola.
Darek umie robić zdjęcia

Co do przebiegu wycieczki: na pierwszy ogień poszła Hakone Jinjia, bo wszyscy nam ją strasznie polecali (w tym pewien strasznie miły pan, który też pracuje na genaknie i zawsze nas zagaduje, ale ja niestety NIE ZAWSZE go rozumiem… Cóż, jak polecał Hakone Jinjię to zrozumiałam). Faktycznie, robi wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest czerwonym kompleksem budynków skitranym w zielonym lesie, a najniższa z jej bram (torii) stoi w wodach jeziora. Na dodatek nie trzeba bulić za wstęp, miła odmiana po Kamakurze (choć nawet tam to nie były jakiś kosmiczne pieniądze, najwyżej 500 jenów za Hasederę). Z jinji ruszamy w górę jeziora (o ile tak można mówić), licząc na to, że skryta za „półwyspem” Fuji w końcu nam się pokaże. Później się okazuje, że gdybyśmy poszli w drugą stronę zobaczylibyśmy ją po jakichś 10 minutach, ale póki co dzielnie brniemy i jaramy się, kiedy widzimy wierzchołek z pomostu (razem z grupą Chińczyków, którzy chyba też się jarają po chińsku). Potem trochę nam przechodzi, bo jakoś nie widać jej bardziej w miarę przybliżania, więc zawracamy. Dobre posunięcie. Z drugiej strony 元箱根 (Motohakone, część Hakone) i dalszego 箱根町 (Hakonemachi, zgadnijcie co to) widać górę jak na dłoni, więc robimy fotki jak szaleni. Niestety, psuję każdą próbę ujęcia w jednym kadrze Darka i Fuji, ale przynajmniej jest się z czego śmiać. Pod koniec wycieczki widzimy jeszcze hotel z najbrzydszą fasadą świata (w środę się okaże, że to filia naszego, mają gust jak nic), jedną świątynię buddyjską i jedną jinjię. I czujemy się prześladowani przez pana sprzedającego pieczone ziemniaki z samochodziku wyposażonego w głośnik nadający non stop jedno zawodzenie, brzmiące jak „Tiiiii iiii jaaaa, dziagajmoooooo” (interpretacja Darka). Samochodzik ten widzimy (a raczej słyszymy) gdzieś 15sty raz tego dnia, wliczając w to wszystkie nasze wędrówki po okolicy. W środę na oficjalnej delegacji też go usłyszymy. Kierowca albo jest bardzo wytrzymały, albo głuchoniemy.

Wracamy w największym korku świata (kiedyś zrozumiem, jakim cudem droga wiodąca przez, kurde, góry korkuje się z regularnością Alei Niepodległości po 16:00) przez godzinę, ale w sumie mało wiem, bo śpię prawie przez całą drogę. Następnego dnia już praca…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz