poniedziałek, 4 listopada 2013

Pierwsze zwiedzanko

Sobota, pierwszy wolny dzień. Nie, żebyśmy do tej pory robili coś szczególnie obciążającego, ale teraz przynajmniej możemy działać na własną rękę (choć POŻS mi absolutnie nie przeszkadza!). Po śniadaniu kitramy się w lobby na Internet, a potem ruszamy na nasze pierwsze zwiedzanie Hakone (nie licząc szukania miejsca na piwo przez dwa wieczory z rzędu).

Stosunek cen biletów autobusowych do odległości między przystankami (zasadniczo stojąc na jednym, można pomachać do ludzi na następnym, a kasa nabija się według ich ilości) wyjątkowo zachęca nas do spacerów. Jako, że nie jest jeszcze zimno (zima ma przyjść za miesiąc, a śnieg za dwa, dla mnie bomba), decydujemy się przejść. 

Kami-sama joł
Hakone – no cóż, jest naprawdę piękne. Jestem co prawda z małego miasta, więc do natury mam zasadniczo blisko, ale nigdy jeszcze AŻ TAK blisko nie miałam. Czuję się trochę jak w „Mój sąsiad Totoro” – dookoła las, drewniane domki, pokitrane między drzewami bramy torii (coś jak „wejścia” na teren świątyni, przeważnie drewno pomalowane na czerwono albo kamień) i małe jinjie (świątynie shintōistyczne), przy których oczywiście masowo cykamy sobie fotki. Staram się też odczytywać kanji z tablic informacyjnych, ale zwykle kończy się na zrobieniu zdjęcia z mocnym postanowieniem „przeczytam w pokoju ze słownikiem”. 

Później zagłębiamy się dalej w naturę, docierając do 千条の滝 - Chisuji no Taki, czyli Wodospadu Tysiąca… eee… Pasm (?) oraz 蓬莱園- Hōraien, Parku Świętej Góry. Wszystkich napotkanych po drodze Japończyków witamy dziarskim „Ohayō gozaimasu!”, wywołując tym szeroki uśmiech na ich twarzach i odpowiedź. Pewnie myślą, że jesteśmy turystami i tylko tyle umiemy po japońsku, ale co tam. Pewnie niedługo będziemy tu sławni jako Lokalni Gaijini.
Wodospad wielu pasm (kawałek)

W niedzielę niestety nie mam czasu na przejechanie trzech stacji kolejką i poszukanie katolickiego kościółka przy Hakone Gora, więc z bólem serca odkładam to na następny tydzień (koniecznie!). Zamiast tego znów zostajemy zgarnięci do małego samochodziku przez POŻS i zawiezieni do centrum Hakone, żeby tam obejrzeć Hakone Daimyō Gyōretsu, czyli Procesję Władcy Hakone. Generalnie chodzi o upamiętnienie tego, że w okresie Edo lokalny właściciel ziemski/ zarządca prowincji (daimyō) musiał co roku zmieniać miejsce pobytu – przez rok mieszkał w stolicy, a przez rok na swoich włościach (system sankin kōdai). W ten sposób shōgun miał pewność, że jego podwładny nie poczuje się zbyt zżyty ze swoimi i nie będą spiskować przeciw centralnej władzy, a na dodatek na taką „przeprowadzkę” szło tyle hajsu, że daimyō nie miał już za bardzo za co knuć intryg. Podwójny win. 

Pan daimyō
„Nasza” procesja składała się z mnóstwa poprzebieranych w stroje z epoki ludków (w tym dwóch naszych koleżanek – stażystek z Korei w czaderskich perukach). Osobiście najbardziej przypadły mi do gustu koszulki tragarzy, imitujące tors pokryty tradycyjnymi tatuażami i sztuczne łysinki (kiedyś japońscy faceci wygalali sobie czoła dla picu), zwłaszcza, jeśli były ZIELONE. Nasze zadanie polegało na lataniu za tym korowodem i robieniu jak największej liczy fotek, podczas gdy POŻS popylał obok i fotografował nas (pewnie do raportu). Po drodze skutecznie zwiedzaliśmy japońskie sklepy z jedzeniem, korzystając aż w nadmiarze z wystawionych (prawdopodobnie na okazję parady) próbek. Moim osobistym osusume (jedzenie, które mogłabym polecić) stały się hakońskie ciastka w kształcie dzików i Kit Kat z górą Fuji (o smaku sernika z truskawkowym sosem) – niestety obydwie rzeczy za drogie na chwilę obecną, ale wypłata kiedyś przyjdzie.
Oik

Chwilę później postanowiliśmy zwiedzić okoliczną buddyjską świątynię, przy czym POŻS znów nas zadziwił, pokonując z nami górę w garniaku i lakierkach. No czemu nie, w końcu dla podopiecznych wszystko. 

Esencja imprezy
Na zakończenie zajęliśmy jeszcze VIP-owskie miejsca w pierwszym rzędzie, by podziwiać zakończenie parady. Choć panowie niosący kije robili duże wrażenie, najbardziej zapamiętałam uroczy taniec z wachlarzami w wykonaniu okolicznego klubu pań „wanna-be-geisha”.

Szkoda tylko, że potem jedna z ich miała poważne problemy z określeniem mojej płci na oko.

Well.

3 komentarze:

  1. Dżulia! Super, że piszesz:). Super się to czyta. W ogóle super, że pojechałaś do Japonii i że znalazłaś taki sposób na zapamiętanie tego wszystkiego. Rys historyczny rodem z Shoguna, mojego jedynego źródła wiedzy o Japonii (poza Tobą ofc), wzruszył mnie. Trzymam kciuki za ogarnięcie życia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra, super wycieczka, pisz dalej.
    Na przykład o katolickiej mniejszości w Hakone. Ciekawe, ile ludzi dzisiaj było w kościele. = D

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak z 20-25 (DUŻO!), jedyna biała, znów bryluję.

    OdpowiedzUsuń