sobota, 2 listopada 2013

Wystrzeleni do Japonii

Czuję się co prawda dziwnie, siedząc na łóżku w moim akademikowym pokoju, popijając kawę „BOSS” (firma Suntory robi w tym kraju wszystko), która jest tak straszliwie słodka, że robi mi za deser i pisząc o tym, co wydarzyło się tydzień temu (jest 2 listopada), a czuję, jakby to był miesiąc. Z powodu nadmiaru wrażeń pierwszy tydzień opiszę w retrospekcji, a później postaram się już jechać na bieżąco (wiwat internet w pokoju od 4 listopada, o ile nas nie kiwają w kadrach).

Moja najlepsza na świecie rodzina (puścili mnie na rok na koniec świata, ja bym takiej niedojdy nie puściła nawet samej po proszek do prania) odwiozła mnie w środku nocy z Poznania na lotnisko w Warszawie („Bilet Ci kupimy, ale bez przesady, żebyś jeszcze miała mieć blisko” – prawdopodobna wypowiedź Japonii), gdzie dość szybko zebrała się reszta ekipy. Po łzawym pożegnaniu - serio było słabo, rozstań nie polecam – zapakowaliśmy się w Małą Lufthansę, lecącą do Frankfurt nach Mein, ażeby tam przeskoczyć w Dużą Lufthansę, lądującą już na Kansai Airport pod Osaką. Wcześniej w życiu leciałam samolotem tylko podczas wymiany z Włochami, więc o ile podróż do Frankfurtu nie zrobiła dużego wrażenia, to już trwający 11 godzin wypad Boeingiem do Azji wgniatał w fotel (czasem dosłownie). Ale było fajnie – stosunek nie-Azjatów do reszty na pokładzie wynosił gdzieś 5%, obejrzałam sobie na telewizorku „Annie Hall” i część „Dawno temu w Ameryce”, a na dodatek podali dwa posiłki (brak jedzenia jedną z głównych obaw mojej Mamy, obok trzęsienia ziemi i Fukushimy). Tylko japońskie stewardessy mówiły do mnie twardo po angielsku i kazały wypełniać jakieś świstki, zatwierdzające fakt, że nie przewożę narkotyków ani głowy słonia w podręcznym.

Tak się leci

Potem był ocean, ocean, jeszcze trochę wody i… Nagle pas lotniska Kansai i jebut, Japonia wita. Wychodzimy z samolotu, a tu już fruwają wszędzie kanji. Po chwili fruwamy też my, w magicznej kapsule, przewożącej podróżnych między wyjściem z samolotu a halą przylotów (bo ja wiem, czy to była hala przylotów, odebraliśmy tam w każdym razie bagaże i oddaliśmy kwitki dot. nieprzewożenia słonia. Uwierzyli nam na słowo, co wtedy jeszcze mnie zdziwiło, ale automaty sprzedające fajki na ulicy ludziom bez wymagania dowodu tożsamości (późniejszy edit: trzeba mieć wyrobioną specjalną kartę do tego automatu; jak widać wszędzie zaufanie ma swoje granice; nadal łatwiej podebrać ojcu taką kartę niż dowód osobisty :D) i kupowanie alkoholu na przycisk „Mam już 20 lat” wyleczyło mnie z tego zdziwka). Później szybkie wyrobienie 在留カード (karta tymczasowego pobytu) z moim mało korzystnym zdjęciem (które mam już na wszystkich dokumentach, sziiiiiiit) i biegiem do Pana O. Spóźnieni i na raty, ale w końcu dotarliśmy do niego w szóstkę. Pan O. jest dużo młodszy niż myślałam. Czy to dlatego, że w mojej wyobraźni obrósł już niemałą legendą, wydaje mi się, że ma 100 lat i włosy siwe jak mistrz Shaolin? Nie ma. Próbowałyśmy ukradkiem zrobić mu fotę, żeby przyszli hotelarze wiedzieli zawczasu, czego się spodziewać, ale nie bardzo się udało. W każdym razie – stary nie jest. Na dodatek bardzo miły i mówiący zrozumiałym japońskim. Spełnienie naszych marzeń.

Z panem O. zaliczyliśmy przejażdżkę wszelkimi środkami transportu dostępnymi w Japonii (z wyjątkiem może promu), milionem schodów ruchomych (w Kansai ustawiamy się po prawej, bo lewą przebiegają spieszący się, pamiętajcie!), windami (z braku miejsca dziewczyny windą, a Darek z panem O. popylali schodami), aż w końcu dotarliśmy do OSAKI. Bez głównych bagaży, bo one zostały wysłane prosto z lotniska do naszych hoteli. Dlatego część z nas musiała się przepakować do podręcznych. Wspominałam, że się spóźniliśmy? 

Randomowy pasaż handlowy, 東通り
Osaka powitała nas pięknym hotelem o wdzięcznej nazwie YWCA (nie wiem, co to ma wspólnego z YMCA), udonem w lokalnej knajpie (gdzie musieliśmy zdjąć buty, bo genkan, a po 20h w podróży był to słaby pomysł) i ogromnym zmęczeniem. Szybka kima, kolacja na bony (widelce pożegnałam już w samolocie) i wypad na miasto (wiwat natrętni wobec Japończyków „naganiacze” do sklepów, którzy ostro udawali, że nas nie widzą, ewentualnie wrzeszczeli tylko słowo-klucz: SUSHI! SUSHI!) z przystankiem w pobliskim supermarkecie po „niezbędne artykuły” typu piwo. Driny KIRIN polecam w każdej postaci. Jeśli się kupiło, to trzeba też obalić, więc wieczór miałyśmy z dziewczynami przedni, a za ścianą Darek spał, bo miał katar. Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra.
 
Poszłam spać pewna, że jet lag może mi teraz skoczyć, ale kolejny dzień przyniósł nowe niespodzianki.

5 komentarzy:

  1. Okej, ziom. Po pierwsze bardzo, ale to bardzo Twój styl przypomina mi styl notatek z podróży Karpowicza. Po drugie: "Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra" - zdanie epickie. Po trzecie: z perspektywy laika niektórych słów nie pojmuję i nie chce mi się skakać do wikipedii, dlatego uważam, że słowa takie jak udon powinnaś wyjaśniać - no a przynajmniej milej by było. (Z kontekstu rozumiem tylko, że to jakieś żarcie, z google grafiki dowiaduję się nieco więcej).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hum, wydawało mi się, że w miarę wszystko tłumaczę na bieżąco, ale OK, będę na to zwracała większą uwagę.

      Usuń
  2. "Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra" - popieram, zaiste epickie. Też na to zwróciłam uwagę :D

    OdpowiedzUsuń
  3. To zdanie jest godne zapamiętania i umieszczenia go w jakimś ważnym miejscu...może postawię Ci pomnik i tam je wyryję? Do przemyślenia.
    Dżulia, nie piszę pracy licencjackiej, bo czytam Twojego bloga od pierwszej notatki <3 Lov lov wyrażone jeszcze bardziej publicznie <3

    OdpowiedzUsuń