Czuję się co prawda dziwnie, siedząc na łóżku w moim
akademikowym pokoju, popijając kawę „BOSS” (firma Suntory robi w tym kraju
wszystko), która jest tak straszliwie słodka, że robi mi za deser i pisząc o
tym, co wydarzyło się tydzień temu (jest 2 listopada), a czuję, jakby to był
miesiąc. Z powodu nadmiaru wrażeń pierwszy tydzień opiszę w retrospekcji, a
później postaram się już jechać na bieżąco (wiwat internet w pokoju od 4
listopada, o ile nas nie kiwają w kadrach).
Moja najlepsza na świecie rodzina (puścili mnie na rok na
koniec świata, ja bym takiej niedojdy nie puściła nawet samej po proszek do
prania) odwiozła mnie w środku nocy z Poznania na lotnisko w Warszawie („Bilet
Ci kupimy, ale bez przesady, żebyś jeszcze miała mieć blisko” – prawdopodobna
wypowiedź Japonii), gdzie dość szybko zebrała się reszta ekipy. Po łzawym
pożegnaniu - serio było słabo, rozstań nie polecam – zapakowaliśmy się w Małą
Lufthansę, lecącą do Frankfurt nach Mein, ażeby tam przeskoczyć w Dużą
Lufthansę, lądującą już na Kansai Airport pod Osaką. Wcześniej w życiu leciałam
samolotem tylko podczas wymiany z Włochami, więc o ile podróż do Frankfurtu nie
zrobiła dużego wrażenia, to już trwający 11 godzin wypad Boeingiem do Azji
wgniatał w fotel (czasem dosłownie). Ale było fajnie – stosunek nie-Azjatów do
reszty na pokładzie wynosił gdzieś 5%, obejrzałam sobie na telewizorku „Annie
Hall” i część „Dawno temu w Ameryce”, a na dodatek podali dwa posiłki (brak
jedzenia jedną z głównych obaw mojej Mamy, obok trzęsienia ziemi i Fukushimy).
Tylko japońskie stewardessy mówiły do mnie twardo po angielsku i kazały
wypełniać jakieś świstki, zatwierdzające fakt, że nie przewożę narkotyków ani
głowy słonia w podręcznym.
Tak się leci |
Potem był ocean, ocean, jeszcze trochę wody i… Nagle pas
lotniska Kansai i jebut, Japonia wita. Wychodzimy z samolotu, a tu już fruwają
wszędzie kanji. Po chwili fruwamy też my, w magicznej kapsule, przewożącej
podróżnych między wyjściem z samolotu a halą przylotów (bo ja wiem, czy to była
hala przylotów, odebraliśmy tam w każdym razie bagaże i oddaliśmy kwitki dot.
nieprzewożenia słonia. Uwierzyli nam na słowo, co wtedy jeszcze mnie zdziwiło,
ale automaty sprzedające fajki na ulicy ludziom bez wymagania dowodu tożsamości (późniejszy edit: trzeba mieć wyrobioną specjalną kartę do tego automatu; jak widać wszędzie zaufanie ma swoje granice; nadal łatwiej podebrać ojcu taką kartę niż dowód osobisty :D)
i kupowanie alkoholu na przycisk „Mam już 20 lat” wyleczyło mnie z tego
zdziwka). Później szybkie wyrobienie 在留カード (karta tymczasowego pobytu) z
moim mało korzystnym zdjęciem (które mam już na wszystkich dokumentach,
sziiiiiiit) i biegiem do Pana O. Spóźnieni i na raty, ale w końcu dotarliśmy do
niego w szóstkę. Pan O. jest dużo młodszy niż myślałam. Czy to dlatego, że w
mojej wyobraźni obrósł już niemałą legendą, wydaje mi się, że ma 100 lat i
włosy siwe jak mistrz Shaolin? Nie ma. Próbowałyśmy ukradkiem zrobić mu fotę,
żeby przyszli hotelarze wiedzieli zawczasu, czego się spodziewać, ale nie
bardzo się udało. W każdym razie – stary nie jest. Na dodatek bardzo miły i
mówiący zrozumiałym japońskim. Spełnienie naszych marzeń.
Z panem O. zaliczyliśmy przejażdżkę wszelkimi środkami
transportu dostępnymi w Japonii (z wyjątkiem może promu), milionem schodów
ruchomych (w Kansai ustawiamy się po prawej, bo lewą przebiegają spieszący się,
pamiętajcie!), windami (z braku miejsca dziewczyny windą, a Darek z panem O.
popylali schodami), aż w końcu dotarliśmy do OSAKI. Bez głównych bagaży, bo one
zostały wysłane prosto z lotniska do naszych hoteli. Dlatego część z nas
musiała się przepakować do podręcznych. Wspominałam, że się spóźniliśmy?
Randomowy pasaż handlowy, 東通り |
Osaka powitała nas pięknym hotelem o wdzięcznej nazwie YWCA
(nie wiem, co to ma wspólnego z YMCA), udonem w lokalnej knajpie (gdzie musieliśmy zdjąć buty, bo genkan, a po 20h
w podróży był to słaby pomysł) i ogromnym zmęczeniem. Szybka kima, kolacja na
bony (widelce pożegnałam już w samolocie) i wypad na miasto (wiwat natrętni
wobec Japończyków „naganiacze” do sklepów, którzy ostro udawali, że nas nie
widzą, ewentualnie wrzeszczeli tylko słowo-klucz: SUSHI! SUSHI!) z przystankiem
w pobliskim supermarkecie po „niezbędne artykuły” typu piwo. Driny KIRIN
polecam w każdej postaci. Jeśli się kupiło, to trzeba też obalić, więc wieczór
miałyśmy z dziewczynami przedni, a za ścianą Darek spał, bo miał katar.
Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra.
Poszłam spać pewna, że jet lag może mi teraz skoczyć, ale
kolejny dzień przyniósł nowe niespodzianki.
Okej, ziom. Po pierwsze bardzo, ale to bardzo Twój styl przypomina mi styl notatek z podróży Karpowicza. Po drugie: "Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra" - zdanie epickie. Po trzecie: z perspektywy laika niektórych słów nie pojmuję i nie chce mi się skakać do wikipedii, dlatego uważam, że słowa takie jak udon powinnaś wyjaśniać - no a przynajmniej milej by było. (Z kontekstu rozumiem tylko, że to jakieś żarcie, z google grafiki dowiaduję się nieco więcej).
OdpowiedzUsuńHum, wydawało mi się, że w miarę wszystko tłumaczę na bieżąco, ale OK, będę na to zwracała większą uwagę.
Usuń"Przegrał życie, ale każdy z nas tu po kolei swoje przegra" - popieram, zaiste epickie. Też na to zwróciłam uwagę :D
OdpowiedzUsuńTo zdanie jest godne zapamiętania i umieszczenia go w jakimś ważnym miejscu...może postawię Ci pomnik i tam je wyryję? Do przemyślenia.
OdpowiedzUsuńDżulia, nie piszę pracy licencjackiej, bo czytam Twojego bloga od pierwszej notatki <3 Lov lov wyrażone jeszcze bardziej publicznie <3
Loff loff dzięki <333 Ale pisz pracę :D:D:D
Usuń