poniedziałek, 2 grudnia 2013

WORK (to be able to travel later)

No dobrze, czas przestać oszukiwać się, że czytacie tego bloga wyłącznie dla obcowania z moim obezwładniającym intelektem (choć mam nadzieję, że takie osoby też są… Anyone?). Wysokie statystyki na Bloggerze zawdzięczam w dużej części japonistom, którzy tez myślą o przygodzie z hotelarstwem i chcą się dowiedzieć, o co kaman. Nadchodzi więc czas na to, czego wszyscy są najbardziej ciekawi: na czym polega mój staż?

Otóż od listopada do połowy lutego wraz z Anią i Darkiem robimy za „beeru boi/ beeru gaaru” (do wszystkich, którzy nie uczyli się katakany i japlisha: bell boy/ bell girl) na tzw. genkanie, będącym w zasadzie połączeniem portierni z recepcją. Sprowadza się to do a) dość dużej bieganiny z bagażami. A więc: BAGGAGE IN/BAGGAGE OUT/BAGGAGE DOWN – to trzy zupełnie RÓŻNE sprawy. Po kolei: wwozisz bagaż do pokoju gościa, wywozisz go z niego albo pomagasz klientom opuszczającym hotel stargać walizy na dół po czerwonych schodach ze smokami na poręczy. Także o mój trening fizyczny się nie martwcie. Poza bagażami co jakiś czas udzielam gościom esencjonalnych informacji w stylu „Toaleta prosto i w prawo” lub „Przesławna rzeźba białego koguta znajduje się na tym oto filarze obok recepcji. Tak, oczywiście zrobię Pani/Panu foteczkę na jego tle… Raz, dwa, trzy, CHEESE!”. Ogólnie robienie zdjęć jest także ważną częścią naszych obowiązków – równie ważną, co pozowanie do nich w charakterze atrakcji. Zdjęcia z dziećmi, ze staruszkami, z wycieczką grupową, pełen zakres. 

No i ukoronowanie wysiłków: ご案内 (oprowadzanie nowego gościa po hotelu i tłumaczenie mu, że przez białe drzwi wychodzi się do ogrodu, a czarnych kapci można użyć tylko idąc na basen albo do onsenu). Jest to robota tak ważna, że najpierw przez dwa tygodnie tylko obserwowaliśmy z tyłu (niosąc bagaże), jak robią to Japończycy, potem przez dwa tygodnie oni obserwowali (niosąc bagaże), jak my usiłujemy to zrobić, a teraz powolutku zaczynają myśleć o tym, że chyba możemy już robić to sami. Jakby co to „SZANOWNY PAN KLIENT RACZY ZADZWONIĆ POD 8 NA RECEPCJĘ ZE SWOIM PYTANIEM!” i pozdro. W przerwach między głównymi atrakcjami wykonujemy randomowe czynności w stylu czyszczenia wódą poręczy (no dobra, nie jest to może wóda, tylko środek dezynfekujący, ale still nazywa się „arukooru”), jeżdżenia po dywanie KORO-KORO (taki lep do zbierania z ubrań włosów WERSJA BIG), sprawdzania poziomu zachlorowania basenu, czy też wymiany ręczników w przebieralni onsenu (gdzie co dzień oglądam rzeczy, których wolałabym NIE WIDZIEĆ). Jeśli naprawdę ostro nie ma co robić, wysyłają nas do Bridalu (dział ślubów), gdzie składamy ulotki w zestawy, przybijemy pieczątki, wycinamy czerwone strzałki z papieru… Ogólnie bardzo nas tam lubią, naszemu przybyciu (zwykle w godzinach wieczornych, kiedy kończą się oprowadzanki, nowi goście nie przyjeżdżają, a trzeba jakoś dojechać do końca zmiany) towarzyszy czyjeś zawołanie „Dobra, kto ma jakąś robotę, którą chce zlecić (w domyśle: bo mu się samemu nie chce)?”. Gorzej, jeśli wyrzucą nas przed wejście, gdzie mamy witać gości, machać do odjeżdżających autobusów i ogólnie robić dobre wrażenie. Pogoda co prawda jest obecnie niebo lepsza niż w Polsce, ale i tak zawiewa nam tyłki, a w płaszczach wyglądamy jak 8 Oberkommando.

Nasze mundurki nie byłyby nawet tak straszliwe, gdyby nie kretyńskie czapeczki (kto widział boya hotelowego choćby w filmie, ten wie, brakuje tylko NA SZCZĘŚCIE gumki recepturki pod brodą). Zasadniczo czapa powinna być nasunięta na czoło, ale nie potrafię sobie robić co dzień takiej wizerunkowej krzywdy, więc obecnie jestem w trakcie eksperymentu pt. „Jak bardzo mogę przesunąć czapkę na tył głowy, zanim mnie opierniczą?”. Day 30: they still think I am one of them.

Współpracownicy ogólnie spoko (choć zdarzyło mi się już dostać srogi op… pouczenie, wypowiedziane z promiennym uśmiechem i TO JEST CREEPY), nawet bardzo. Na nomikai zaprosili, można pogadać o nie-pracy, a z tymi mieszkającymi w to już w ogóle rodzina i wspólne gotowanie zupy na przenośnym palniku. Jak zdarzy im się za bardzo pocisnąć potocznym japońskim i z mojej twarzy wyczytają kompletne zero kumy to trochę postękają i przetłumaczą „z japońskiego na nasz”, a poza tym są zafascynowani tym, że w Polsce zimno, język tak jakoś dziwnie szeleści, a na Wigilię je się karpia, a nie kurczaka jak Amerykanie.

Co do gości (w 90% emeryci, w Japonii dopiero po 60tce masz czas i hajs na wakacje) – odbiór generalnie pozytywny. Jakieś 80% szczerze się nami jara, że Polska (choć czasem po prostu widzę po twarzy, że hasło „Poorando” TOTALNIE NIC temu człowiekowi nie mówi i teraz musi się on bardzo starać, żeby powyższy fakt się nie rypnął), Chopin, zimno (standard), 11h samolotem, japonistyka i w ogóle, jak ty dziewczynko dobrze mówisz po naszemu, masz tu ciasteczko, zjedz se (nie pogardzę). Są też wyrozumiali, jeśli zatnę się przy uniżonym oprowadzaniu do szanownego pokoju. Ale nie wszyscy. Czasem trzeba znieść fakt, że przez 15 minut para (lub więcej) typów patrzy się na ciebie jak na kosmitę, niepewna tego, co ty właściwie mówisz, bo niby brzmi jak japoński, ale ty nie jesteś tutejsza, więc IT’S A TRAP!
Gdzieś co dziesiąty gość naszego hotelu
Dobrze, koniec tych malowniczych opisów genkanu. Po tej części stażu czekają nas jeszcze cztery miesiące restauracji, a potem wisienka na torcie: dwa mieszki w Kikkasō. Kikkasō to osobny pawilon, całkowicie w stylu japońskim… I w zasadzie póki co tyle wiem, bo dotarłam zaledwie do drzwi wejściowych, odprowadzając wycieczkę emerytów na lunch. Co samo w sobie jest niezłą beką, bo lecisz na czele peletonu z żółtą chorągiewką, którą następnie machasz kierowcom na przejściu dla pieszych, żeby stanęli, przepuszczasz swoją wycieczkę na drugą stronę, a na koniec ukłonami dziękujesz samochodom za zatrzymanie się.

JAPONIA MOCNO.

5 komentarzy: