sobota, 2 listopada 2013

Shinkansen

Przed wylotem marzyłyśmy sobie z Kaszynką, jak to byłoby fajnie przejechać się shinkansenem (to te pociągi, które utrzymują się na poduchach magnetycznych, więc zaiwaniają z prędkością niewyobrażalną dla zwykłego pasażera PKP) choć jeden przystanek. Okazało się, że nie musimy ciułać na to hajsu, bo nasza firma postanowiła przetransportować nas do miejsca pracy możliwie szybko, nie bacząc na koszty (w przypadku Hakone Team jeszcze bardziej porażające niż Fukuyama Team – mój bilet kosztował ponad 12 000 jenów, czyli niecałe 400 złotych).

Huehuehuehuehue
Tak więc z rana Pan O. przetransportował nas na dworzec Shin Osaka, gdzie kupił nam na drogę wyżerkę - obento (a ja sama kupiłam sobie mini kawę marki Starbucks w kiosku – SORY, W POLSCE TEGO NIE MA) i załadował do shinkansenu „Hikari” (ponoć sławna linia lecąca do Tokio, to znaczy do Tokio leci naprawdę, a sławna jest ponoć, ale to Kaszyna robiła happio o shinkansenach, nie ja), którym pognaliśmy do Odawary. Kasza, Mada i Aga wraz z Panem O. – w drugą stronę, na Hiroshimę. Smutne rozstanie, ale w ciągu tych kilku dni zrobiła się z nas dobra ekipa, więc postaramy się spotkać, jak tylko coś ogarniemy. Na przykład życie.

Podróż shinkansenem upłynęła w błogiej atmosferze luksusu, bogactwa (ostatnie chwile) i tego, że wszyscy Japończycy się na nas gapili. Pociąg zaiwaniał, ale jedyne co było czuć, to czasem przeciążenie z powodu prędkości, żadnego „łuput, łuput” a’ la Polska. Staraliśmy się robić zdjęcia mijanych miast (KIOTO!), ale jechał szybko, a na dodatek tory raczej nie biegły przez najciekawsze dzielnice (LOGICZNE). Pan konduktor uśmiechał się pięknie do gaijinów, kłaniając się w drzwiach (widać standard w japońskich pociągach niezależnie od klasy – ukłon na wejście, ukłon na wyjście), ale za WiFi musielibyśmy zapłacić (stwierdziłam, że Instagram poczeka). Do Odawary dobiliśmy szybko, najedzeni obento, a tam już czekała Pani H., kumpela Pana O.  Po krótkich poszukiwaniach autobusu (kiedy to naradzaliśmy się pod drzwiami jednego z nich i nasze wątpliwości rozwiał jego kierowca PRZEZ MIKROFON, który miał na stałe przyczepiony do twarzy) turlaliśmy się już w stronę Hakone (jakieś 40 minut autobusem, 750 jenów, średnio tania impreza, ale tym razem dalej płaciła Japonia).
Szynka z zewnątrz

Pierwsze zaskoczenie: to serio są góry. Owszem, czytałam, że Hakone jest rozbite między górami, ale kurczę, WYSOKO. Uszy się zatykały podczas jazdy, a to już jest coś (szczególnie dla zakatarzonego jeszcze Darka). Po kilkudziesięciu zawijasach dobiliśmy gdzieś i wysiedliśmy.

Przed nami HOTEL.

3 komentarze:

  1. Wiesz, że piszesz slangiem? XD I w dodatku jak G. R. R. Martin: urywasz w najciekawszym momencie.

    OdpowiedzUsuń