sobota, 2 listopada 2013

Polonia w Osacze

Drugi dzień na ziemi Cesarza. Wszyscy dookoła zapieprzają do mnie w keigo level high, co przeraża, bo za tydzień ja też będę tak musiała, a W KIT NIE UMIEM. Po kąpieli w miniaturowej wannie (w akademcu pożałuję, że narzekałam na rozmiar) i śniadaniu (asekuracyjnie decydujemy się z Kaszynką na wariant europejski, choć następnego dnia jemy już rybę) lecimy na pierwszą orientację z Panem O., odprowadzani okrzykami przedszkolaków na wycieczce („HORA! MITE! GAIJIN!” – „EJ, PATRZCIE, OBCOKRAJOWCY!”).

Podczas orientacji pijemy wodę i usiłujemy robić notatki z systemu japońskiej pracy (w skrócie: wiesz, czego chce klient, zanim on zdąży tego zachcieć), a tak na serio umieramy na jet lag z przerwą w knajpie podającej okonomiyaki. Tam kelnerzy klękają przed nami, przyjmując zamówienie, a potem wyczyniają cuda na wmontowanych w stoły patelniach (coś jak koła, na których trzaskałam naleśniki w Pankeju). Jest tak dobre, że nie mogę uwierzyć, że wpieprzam kalmara, choć dzień wcześniej wszyscy pochłonęliśmy surowe jajo wymieszane z ryżem. 

Po orientacji lecimy się ogarnąć, a potem kolacja z zaproszonym na wykład dla nas SENSEIEM. Przy okazji - pierwsza rozdana wizytówka – dzięki Panu O. mamy swoje własne, w kadrach potem Pan Ogarniający Życie Stażystów (w skrócie POŻS, będę używała tego skrótu z dużą dozą okrucieństwa wobec czytelników, dopóki nie wymyślę lepszego) śmieje się, że są wydrukowane na lepszym papierze niż te jego. Za hajs Japonii baluj. Na kolacji zjawiają się też wytęsknieni Senpaie, którzy byli mądrzy i dostali się na Monbusho, więc wylecieli do Japo miesiąc wcześniej i teraz się uczą. 

Po co kłódka przy rowerze?
Choć wyżerka była spoko, najlepsze było późniejsze polonijno – studenckie piwko w plenerze. Przy okazji, w Japonii można pic na ulicy. I wszyscy żyją. W Polsce to by się skończyło rewolucją, a tymczasem nasze nawyki nadal jeszcze trochę każą się kitrać, jak ktoś idzie. Z innych przydatnych wiadomości – są też publiczne, bezpłatne toalety w których jest PAPIER i wszystkie inne spasy, ale koszy na śmieci  nie ma prawie zupełnie. Osakańczycy dość często popylają na rowerach i dość rzadko zapinają je na blokadę, parkując, choć parasole koniecznie zamykają na kłódkę w specjalnych stojakach. Serio. Popularność roweru każe nam się zastanowić nad możliwością wypożyczenia sobie takich już na miejscu pracy, choć po przyjeździe do Hakone stwierdzamy z Darkiem i Anią jednogłośnie, że jeszcze nas tak nie pogło, żeby po tych górach rowerem jeździć. I tak nie ma gdzie, do Odawary za daleko, Pan O. zadbał, żeby jego stażystom nie odwaliło w wielkim mieście. A hajs trzeba będzie wydać na komórkę, nasze umarły z chwilą wlotu do Japonii. 

Ale póki co wracamy do hotelu (cześć z nas na pięć minut przed zamknięciem drzwi, co doprowadza drugą część do białej gorączki ze strachu, że coś ich zeżarło na mieście) i idziemy spać. Jutro rano rozjeżdżamy się shinkansenami w dwie strony Japonii.

2 komentarze:

  1. Dobre z tymi zamknięciami na parasolki. Tak sobie pomyślałam, że gdybym miała ze sobą kluczyk do kłótki na parasol, może nie zapominałabym tak często go zabierać. A może w ogóle bym pierdoliła.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lol. Pięć minut przed zamknięciem, bo komórka Mady umarła śmiercią tragiczną. ZAGINĘŁA. :D

    OdpowiedzUsuń