wtorek, 29 kwietnia 2014

Skitrajmy się razem w Totorolesie, czyli wizyta w Muzeum Ghibli!

Dobra, wiem, że jaranie się anime to ciota i to drugie też, ale mieszkając tak niedaleko od Tokio nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wpaść do znajdującego się w tokijskiej Mitace muzeum studia Ghibli. Kto by nie pojechał, niech pierwszy rzuci kamieniem, ale ja - oraz jadący ze mną Darek i A. - się strasznie jaraliśmy. Nie bez powodu.

Od bramy wiadomo, że będzie fajnie
Zacznijmy od tego, że nie było łatwo. Zaczynam się zastanawiać, kiedy ostatnio napisałam tu, że BYŁO ŁATWO, no ale tym razem serio. Biletów do tego muzeum nie kupisz po prostu, kurczę, w kasie biletowej SAMEGO MUZEUM. Nie, trzeba je zarezerwować z wyprzedzeniem w Lawsonie (sieć sklepów konbini) – i to z jakim wyprzedzeniem! Tydzień to, jak się boleśnie przekonaliśmy w lutym, za mało. No więc za drugim razem wykupiliśmy te wejściówki miesiąc do przodu, przezorny zawsze ubezpieczony.

Ze stacji kolejowej w Mitace można dojechać do muzeum specjalnym busem, ale po co bulić hajs, jeśli odległość wynosi kilometr i na luzie można to przejść z buta. Zwłaszcza jakby ktoś wybierał się w najbliższym czasie - naprawdę polecam spacer, pięknie kwiatki po drodze kwitną. 

Sam budynek jest położony w uroczym parku (stąd też nazwa na bramie: 三鷹の森ジブリ博物館, czyli w wolnym tłumaczeniu Muzeum Ghibli Skitrane Po Lesie) i wygląda jak żywcem wyciągnięty z rysunku Miyazakiego. A jak już odstoisz swoje w kolejce w otoczeniu bandy wrzaskliwych przedszkolaków (japońska powściągliwość uwydatnia się chyba dopiero po ukończeniu dziesiątego roku życia) wchodzisz do środka… a tam to już w ogóle jak u Hauru. Szkoda, że nie można było robić zdjęć, więc musicie trochę wierzyć mi na słowo, a trochę popatrzeć na ich oficjalną stronę (dla niejaponistów: na dole jest przycisk „English”).

Muzeum z perspektywy robota na dachu
Zasadniczo tematyka muzeum obraca się wokół samej animacji i techniki wyświetlania filmu z taśmy (jest możliwość samodzielnego pokręcenia korbką). Dodatkowo można zobaczyć (prawdopodobnie mocno stylizowaną, ale i tak uroczą) kopię pracowni Hayao Miyazakiego, wypełnioną różnymi rupieciami, które fanom powiedzą o wiele więcej niż postronnym (patrz: maska No-Face’a  w kufrze <3). W cenie biletu (a cena ta wynosi 1000 jenów, nie tak źle) dostajemy też wejściówkę na małą salę kinową, gdzie wyświetlą nam jedną z kilku krótkich animacji sygnowanych przez Ghibli (my trafiliśmy na "くじらとり″, czyli Poławiaczy wielorybów). Potem należy totalnie spłukać się w sklepie z pamiątkami o uroczej nazwie Mamma aiuto! (yeah, tyle lat nauki włoskiego nie poszło na marne!), a następnie wejść na dach, by wykonać kilka pamiątkowych fotek z posągiem robota z Laputy

Zdjęcie wykonane dzięki uprzejmości pewnego Chińczyka, który nie miał wyjścia
Po drodze mijamy kącik, w którym znajduje się dość spora, pluszowa replika Kociego Autobusu z Tonari no Totoro – na tyle duża, by stanowić ogromną atrakcję dla band dzieciaków, bezustannie ładujących się do środka. Kiedy my tam byliśmy, nad całością tego harmidru czuwały dwie pracownice – opiekunki do dzieci, którym strasznie współczułam (opiekunkom, nie dzieciom, dla wrzaskliwych dzieci nie ma litości). Mam wrażenie, że każdy pracownik tego muzeum, widząc rano w swoim grafiku przydział „na Koci Autobus” wie, że tego dnia będzie miał przesrane. Coś jak BLD w mendaju (skrót ten oznacza Breakfast-Lunch-Dinner, czyli zasadniczo jakieś 12-13 godzin spędzonych w pracy).

Na zakończenie zwiedzania można wbić jeszcze do mieszczącej się na terenie muzeum kafejki, jednak nie miałam zbyt wiele czasu, by się jej przyjrzeć, gdyż był 待ち時間 (czyli kolejka), a my lecieliśmy jeszcze do Muzeum Historii Naturalnej i Nauki (no, taka jest moja wersja tłumaczenia nazwy) w Ueno. Tym razem nie liczcie więc na recenzję kulinarną. Za to tego samego dnia załapałam się na tartę dyniową, smakowe foccacie i drink bar w knajpie na Dworcu Shinjuku, więc w sumie wyszłam na plus.

Zwłaszcza wagowo.

4 komentarze:

  1. Szkoda, szkoda bardzo, że nie byłp można robić fotek. Dobrze byłoby w końcu przeczytać "Ruchomy zamek Hauru", bo inne książki Diany W. Jones jako dzieciak czytałam z wielką ochotą. Pamiętasz może serię o Chrestomancim?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pamiętam, ale doktor Google pamięta. I podpowiada mi, że chyba nie czytałam :D

      Usuń
  2. Ojejku, chętnie wybrałabym się do Muzeum Ghibli! To musiało być świetne przeżycie. Chciałabym mieć w przyszłości okazję do zwiedzenia tego i owego w Japonii, ale nie wiem, czy załapię się na stypendium czy coś w tym stylu. Swoją drogą, świetny blog, trafiłam na niego jakiś czas temu i przeczytałam wszystkie posty, naprawdę miło się je czyta :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z doświadczenia wiem, że z tymi stypendiami jest niezbyt kolorowo, no ale nie jest to niemożliwe, więc powodzenia ;) Dziękuję - i za komentarz, i za przeczytanie bloga. Mam nadzieję, że następne notki też się spodobają :)

      Usuń