piątek, 4 kwietnia 2014

Z powrotem w podstawówce, przynajmniej na dwie godziny.

Lubię, kiedy hotel organizuje swoim zagranicznym stażystom eventy (co już wiecie). Trochę mniej lubię, kiedy wypadają one w mój dzień wolny. Tak więc o ile poczułam podekscytowanie, kiedy na stołówce jeden z pracowników kadr zagadał do mnie o „wycieczce do podstawówki” (trochę wówczas mitycznej, gdyż nie podał nazwy), o tyle zrzedła mi mina po otrzymaniu maila z datą. 10 marca, poniedziałek, mój upragniony day off . No ale DOBRA, eventy są fajne, witaj przygodo, może dadzą żarcie. Odpisałam, że też chcę jechać.

I dobrze zrobiłam, gdyż wizyta w hakońskiej podstawówce (jak się okazało, oddalonej od hotelu o pięć minut jazdy samochodem, tyle że za górą) bardzo pozytywnie zapisała się w mojej pamięci. Z minusów wymienić mogę tylko temperaturę panującą w budynku (jak można uczyć się przy jakichś 12 stopniach na plusie? </3 ). Na plus: szkolne laczki, wystrój budynku, atmosfera, DZIECI. 

Dzieciaki były mistrzowskie. Na początku trochę się baliśmy, że się nie dogadamy, ale ich wychowawca podczas posiadówki przy kawce w pokoju nauczycielskim uspokoił nas słowami: „Spokojnie, to dziewięciolatki, oni sami jeszcze dobrze nie mówią po japońsku.”. Po tym pozytywnym wstępie zostaliśmy zaprowadzeni na salę, gdzie od wejścia przywitano nas brawami i skandowaniem naszych imion (poczułam się jak szkolny czempion, którym nigdy nie byłam, heh). Następnie zasiedliśmy w przygotowanych dla nas ławkach, podczas gdy dzieciaki przedstawiały nam przygotowane przez siebie wcześniej ciekawostki na temat Hakone i okolic (serio, był konferansjer, liderzy grup i rysunki poglądowe). Wzruszyłam się, zwłaszcza widząc, że ktoś ogarnia jeszcze mniej kanji niż ja. 

Shodou challenge 2014
Następnie każde z nas (czyli trójka Polaków i dwie Koreanki) zostało przydzielone do (najwyraźniej ustalonej wcześniej) grupki dzieciaków, z którymi zaczęliśmy babrać się w farb… Zajmować kaligrafią. Dobrze, że I. Sensei nie widziała mojej pracy, całe jej zajęcia z shodou jak krew w piach. Ale zabawa była przednia, mam teraz nad łóżkiem wielki (i krzywy) napis „おもてなし” (jap. omotenashi - ciężkie do przetłumaczenia na polski wyrażenie oznaczające w zasadzie super – gościnność), wykonany razem z dzieciakami. 

Udało nam się wymalować swoje w czasie krótszym niż przewidywany, dlatego na deser wzięliśmy udział w grze w karutę (wersja dla dzieci – wystarczyło znaleźć PIERWSZĄ LITERKĘ recytowanego wiersza, zamiast pół utworu), a potem dzieciaki zatańczyły dla nas yosakoi, żeby za chwilę narzucić nam na ramiona większe wersje swoich pelerynek – kostiumów tanecznych i zrobić sobie z nami sesje zdjęciową. W międzyczasie Darek został mimowolnym bohaterem wszystkich chłopców, którzy otoczyli go czcią, uwielbieniem i żądali noszenia się na barana. Cóż, with great power comes great responsibility. 

Dodawali ofuriganę przy kanji, to się ceni.
Po około dwóch godzinach takiej zabawy, mniej więcej w momencie, kiedy zaczynałam powoli mieć dość zgiełku powodowanego przez bandę trzecioklasistów (jestem staaara, ach staaaara…) nadszedł czas pożegnania (chociaż Darka nie chcieli wypuścić; jeden chłopiec uwiesił mu się u nogawki) i pójścia na herbatkę i ciasteczko (czyli jednak żarcie było). Po kilkunastu minutach dogoniła nas  banda dzieciaków, nadal wrzeszcząca nasze imiona i hasła w stylu „Dzieki!”, „Jesteście super!”, „Przyjedźcie jeszcze!”, oraz obiecująca (odgrażająca się), że napiszą do nas listy.

Co też jakiś tydzień później uczynili.

Kurczę, chyba muszę wziąć się do odpisywania.

1 komentarz:

  1. Twoja notka podsunęła mi pomysł na to, że gdy zostanę ministrem oświaty, muszę koniecznie wprowadzić obowiązkowe lekcje kaligrafii.

    OdpowiedzUsuń