I dobrze zrobiłam, gdyż wizyta w hakońskiej podstawówce (jak
się okazało, oddalonej od hotelu o pięć minut jazdy samochodem, tyle że za
górą) bardzo pozytywnie zapisała się w mojej pamięci. Z minusów wymienić mogę
tylko temperaturę panującą w budynku (jak można uczyć się przy jakichś 12
stopniach na plusie? </3 ). Na plus: szkolne laczki, wystrój budynku,
atmosfera, DZIECI.
Dzieciaki były mistrzowskie. Na początku trochę się baliśmy,
że się nie dogadamy, ale ich wychowawca podczas posiadówki przy kawce w pokoju
nauczycielskim uspokoił nas słowami: „Spokojnie, to dziewięciolatki, oni sami
jeszcze dobrze nie mówią po japońsku.”. Po tym pozytywnym wstępie zostaliśmy
zaprowadzeni na salę, gdzie od wejścia przywitano nas brawami i skandowaniem
naszych imion (poczułam się jak szkolny czempion, którym nigdy nie byłam, heh).
Następnie zasiedliśmy w przygotowanych dla nas ławkach, podczas gdy dzieciaki
przedstawiały nam przygotowane przez siebie wcześniej ciekawostki na temat Hakone
i okolic (serio, był konferansjer, liderzy grup i rysunki poglądowe).
Wzruszyłam się, zwłaszcza widząc, że ktoś ogarnia jeszcze mniej kanji niż ja.
Shodou challenge 2014 |
Następnie każde z nas (czyli trójka Polaków i dwie Koreanki)
zostało przydzielone do (najwyraźniej ustalonej wcześniej) grupki dzieciaków, z
którymi zaczęliśmy babrać się w farb… Zajmować kaligrafią. Dobrze, że I. Sensei
nie widziała mojej pracy, całe jej zajęcia z shodou jak krew w piach. Ale zabawa była przednia, mam teraz nad łóżkiem
wielki (i krzywy) napis „おもてなし” (jap. omotenashi - ciężkie do przetłumaczenia na
polski wyrażenie oznaczające w zasadzie super – gościnność), wykonany razem z
dzieciakami.
Udało nam się wymalować swoje w czasie krótszym niż
przewidywany, dlatego na deser wzięliśmy udział w grze w karutę (wersja dla
dzieci – wystarczyło znaleźć PIERWSZĄ LITERKĘ recytowanego wiersza, zamiast pół
utworu), a potem dzieciaki zatańczyły dla nas yosakoi, żeby za chwilę narzucić nam na ramiona większe wersje
swoich pelerynek – kostiumów tanecznych i zrobić sobie z nami sesje zdjęciową.
W międzyczasie Darek został mimowolnym bohaterem wszystkich chłopców, którzy
otoczyli go czcią, uwielbieniem i żądali noszenia się na barana. Cóż, with
great power comes great responsibility.
Dodawali ofuriganę przy kanji, to się ceni. |
Po około dwóch godzinach takiej zabawy, mniej więcej w
momencie, kiedy zaczynałam powoli mieć dość zgiełku powodowanego przez bandę
trzecioklasistów (jestem staaara, ach staaaara…) nadszedł czas pożegnania
(chociaż Darka nie chcieli wypuścić; jeden chłopiec uwiesił mu się u nogawki) i
pójścia na herbatkę i ciasteczko (czyli jednak żarcie było). Po kilkunastu
minutach dogoniła nas banda dzieciaków, nadal wrzeszcząca nasze imiona i
hasła w stylu „Dzieki!”, „Jesteście super!”, „Przyjedźcie jeszcze!”, oraz
obiecująca (odgrażająca się), że napiszą do nas listy.
Co też jakiś tydzień później uczynili.
Kurczę, chyba muszę wziąć się do odpisywania.
Twoja notka podsunęła mi pomysł na to, że gdy zostanę ministrem oświaty, muszę koniecznie wprowadzić obowiązkowe lekcje kaligrafii.
OdpowiedzUsuń