Minęły już dwa miesiące, od kiedy przeszliśmy do restauracji
(najczęściej nazywanej skrótowo mendajem, ponieważ to Main Dining wymawiany jak
najbardziej w japlishu), miałam więc czas na przeanalizowanie tego miejsca,
zarówno pod względem zalet, jak i wszystkich rzeczy, za które najchętniej wystrzeliłabym
ich na orbitę ( na tych drugich nie będę się skupiać, zresztą mendaj
nie jest wcale tak straszliwy, jak na początku nas wszyscy ostrzegali). Teraz,
kiedy mam w perspektywie jeszcze miesiąc nalewania kawy (no, niby półtorej, bo do japońskiego pawilonu przechodzimy w czerwcu, ale po drodze
jeszcze tygodniowe wolne na wycieczkę, a więc odejmuję <3) mogę przedstawić
Wam w miarę spójną opinię doświadczonej
wojowniczki tacy i chochli do nalewania zupy.
A więc restauracja jest naprawdę spoko. Musielibyście
słyszeć, jak nas nią straszyli, żeby ta informacja Was poruszyła, ale osobiście
cieszę się, że nie uwierzyłam postronnym i postanowiłam zaczekać z ferowaniem
wyroków, aż sama się przekonam. Okej, jest tutaj znacznie więcej pracowników,
niż na genkanie, więc może i relacje są troszkę luźniejsze (chociaż bo ja wiem,
przyjemna gadka – szmatka taka sama w każdym miejscu), no i nie wszystkich
udało mi się pokochać, ale… Mendaj daje radę.
Może powinnam trochę ponarzekać, że z przydatnych umiejętności
językowych nauczyłam się słówka 補充 (wym. hojū, uzupełnianie,
dopełnianie – bo na restauracji wiecznie brakuje a to sztućców, a to obrusów –
i zgadnijcie, kogo po to wysyłają…), w miarę prostej formułki przyjmowania
zamówienia (TAK, pozwalają nam przyjmować zamówienia, nie jesteśmy chyba aż tak
głupi, choć prawie się przewróciłam pod stolik, kiedy przy moim pierwszym odbieraniu
zamówienia na lunchu gość zapytał mnie o STOPIEŃ OSTROŚCI CURRY) i obsługi po
japońsku komputerka do wstukiwania zamówień (i to zanim zmienili system na
nowy, bo teraz już nie pozwalają nam się zbliżać, gdyż sami Japończycy średnio
to jeszcze kumają). To by chyba było na tyle. Cóż, czego oczekiwać po
restauracji FRANCUSKIEJ. Acha, wiem też jak są przegrzebki (帆立/ホタテ – wym. hotate) i pstrąg tęczowy (虹鱒 – wym. nijimasu). Z innych życiowych skillów mogę się pochwalić
umiejętnością zaniesienia czterech talerzy z daniami na raz do stolika,
zniesienia dowolnej ilości pustych (układanie stosiku naczyń na przedramieniu
LOFF) i nalewania wody do kielicha z 30 centymetrów. Odróżnię też nóż do ryby
od tego do mięsa czy do deserów.
Poza tym wyrobiły mi się całkiem niezłe bice, ponieważ
najczęściej powierzaną nam funkcją na bloku (sala podzielona jest na pięć bloków
po około 10 stolików każdy, do bloku przydziela się kilku pracowników, którzy
ogarniają tylko tę strefę) jest runner, czyli jak sama nazwa wskazuje, osoba
biegająca od kuchni do restauracji i przynosząca dania. Profesjonalnie
komunikuję się przy tym z kucharzami, wołając „TRZY PORCJE Z ZESTAWU „BELLE
MERE” NA STOLIK 505 PROSZĘ!”. Choć dania nie powalają ilością, to w przypadku
niesienia np. dziesięciu talerzy na raz dla uczestników wycieczki, albo pięciu zestawów
curry (doliczcie osobno srebrne sosjerki) otrzymujemy całkiem niezły wycisk,
który gwarantował mi zakwasy w pierwszym tygodniu pracy. Równomiernie z rękami
ćwiczę też nogi, gdyż najbardziej preferowanym stylem poruszania się kelnerów w
mendaju jest bieg. A więc kompleksowy rozwój fizyczny mam zapewniony jakby w
gratisie. Plus ćwiczenia medytacyjne z wytrzymałości, ponieważ cóż z tego, że
talerz jest gorący, skoro danie trzeba podać. Mogę sobie przybić piąteczkę z mnichami
spacerującymi po rozżarzonych węglach, nie mówiąc już o tym, że przez jakiś
czas niedziela była moim oficjalnym Dniem Oparzania Się o Podgrzewaną Szafkę z
Talerzami.
Pracujemy/stażujemy najczęściej na śniadaniu (co oznacza pojawienie
się na placu boju przed porannym meetingiem, około 7:15) i lunchu, a więc
kończymy zmagania o 16:30 – i to też jest piękne (kończenie pracy o 21:00 jest
be). Zwykle też około 14:00 przełożeni mówią nam „Idźcie dzieci w pokoju na
goannaie, bo znowu brakuje ludzi.”, więc przez ostatnie 2,5 h wspieramy starych
kolegów z genkanu w oprowadzaniu gości po hotelu. Ogólnie, największym chyba
plusem restauracji jest to, że tu zawsze jest co robić. Potrzeba kilkakrotnego
doświadczenia polerowania z nudów poręczy przez trzy godziny na genkanie, żeby
człowiek zrozumiał, że jednak fajnie jest mieć coś do roboty. I właśnie
to restauracja zapewnia w stu procentach, czasem nawet w stu dwudziestu.
No i mam lepszy mundurek. Nigdy więcej kretyńskich czapek
(nawet jeżeli oznacza to zbieranie zbyt długiej jak na standardy restauracyjne
grzywki spinką) i spódnico – spodni!
A wyobraź sobie, że ja dopiero dzisiaj dowiedziałam się, czym są przegrzebki w ogóle. Myślałam, że Ci się pomyliło z podgrzybkami - ale nie, po prostu jestem głupia, jeśli chodzi o gastro. xD
OdpowiedzUsuńSpoko, ja nie ogarniam połowy menu, ale Japończycy chętnie tłumaczą. Przynajmniej Cię czegoś nauczyłam! :D
Usuń