Dojechaliśmy na miejsce jak zwykle na czas, pełni
wdzięczności za dobre połączenie (w ogóle, Hakone masterem lokalizacji, proszę
wziąć to pod uwagę przy planach hotelarskich ;)). Shinjuku Eki (Dworzec), na
którym wylądowaliśmy, jest ponoć najbardziej obciążoną stacją świata I BYŁO TO
WIDAĆ, choć tak na serio odczuliśmy ten fakt dopiero przy powrocie w niedzielę. Fakt
przeludnienia skrupulatnie notowali panowie w granatowych kombinezonach, będący
(jak się domyśliliśmy) LICZYCIELAMI LUDZI. Ich praca polegała na klikaniu w
maszynkę tyle razy, ilu ludzi przechodziło obok. Cudowna robota, numer 3 w
moim i Darka Rankingu Najgorszej Pracy Ever. Poczekajcie na resztę zestawienia.
Jak widać, z buta można dojść wszędzie. |
W Shinjuku nasza trójka się rozdzieliła. Ania, która
zwiedziła już okolicę wcześniej, pojechała dalej celem spotkania ze znajomym i zakupu
czarnych butów do roboty, bo inaczej na genkanie serio się wkurzą (udało
się). My z Darkiem, po zjedzeniu standardowego lunchu z Seven Eleven,
ruszyliśmy w stronę, jak nam się wydawało, tokijskiego ratusza, ponieważ w moim
przewodniku po Tokio śladami książek Murakamiego (wszyscy wiemy, o jaką książkę
chodzi: a)przydała się, b)opisana w niej Japonia jest prawdziwa, włącznie ze
zdjęciami półek w konbini, które do dziś się nie zmieniły - potwierdzam)
wyczytałam, że jest tam darmowa platforma widokowa. Była, ale wcześniej
zdążyliśmy wjechać na 37. piętro innego wieżowca, gdzie był równie przedni
widok, kawiarnia i woda mineralna po 1500 jenów. Z ratusza zaś zgarnęliśmy całą
wuchtę ulotek – przewodników po dzielniach i jeden przewodnik – książeczkę z
mapą metra, bez której byśmy nie przeżyli, a wszystko to za darmoszkę (zaczynamy
się w tym specjalizować). Spotkaliśmy też numer 2 naszego rankingu (napięcie
rośnie): panów windziarzy. To nawet nie było tak, że jeden koleś przypadał na
jedną windę. Nie, jeden cię wsadzał do windy i naciskał przycisk piętra (był
JEDEN do wyboru), a drugi witał na górze, żeby po zakończeniu podziwiania morza
budynków cię pożegnać i wcisnąć przycisk „parter”. I tak przez osiem albo
dziewięć godzin. Robota pełna niespodziewanych zwrotów akcji.
Przydałoby się to wspomnieć coś o samym widoku miasta, ale oprócz
tego, że człowiek miał ochotę dość zgrabnie zakląć, widząc tę powierzchnię, nie
mogę za wiele powiedzieć. Niech zdjęcia przemówią same.
Wybaczcie odbicie w szybie, od razu widać, że fotograf specjalista. |
Z Shinjuku ruszyliśmy do
Shibuyi. Z buta. Bo na mapie wyglądało na to, że blisko, więc czemu by się nie
przejść. Uwaga, dotarliśmy, choć spotykani przez nas Japończycy byli dość
zaskoczeni, kiedy pytaliśmy o drogę NA PIECHOTĘ dokądś. W końcu po co Tokio
jest tak porypane tunelami podziemnymi? Żeby nie chodzić z buta. Nas nie
przewidzieli. Po drodze odwiedziliśmy Cesarza Meiji (czy raczej jego boską
aurę, i boska aurę małżonki) w Meiji Jingu, gdzie załapaliśmy się na ślub w pięknej oprawie, z
kapłanami w drewnianych trepach, panną młodą w białym pierogu na głowie i
drewnianą parasolką nad tym wszystkim. Meiji Jingu (zaopatrzone w naprawdę
wyczesane rozmiarowo bramy torii) stoi w Yoyogi, a stamtąd już tylko kawałek do
Harajuku. Z atmosfery Harajuku zapamiętałam tylko wysyp drogich, markowych
sklepów (ale nie byliśmy jeszcze w Ginzie, więc może nie wiem, co to znaczy „wysyp
markowych sklepów”) i brak sensownego supermarketu w promieniu kilometra (w
ogóle, w Japonii nie ma czegoś takiego jak, kurczę, BIEDRONKA </3).
Trochę mnie boli życie, że nie będę miała takiego ślubu. |
W końcu (trochę mi już odpadały plecy od bagażu) dotarliśmy
do Shibuyi, gdzie praktycznie od razu mieliśmy okazję przejść przez sławetne
skrzyżowanie-z-pasami-w-każdą-stronę. Niestety, nie poczułam się jak Scarlett
Johannson w „Między słowami” (ani w ogóle jak Scarlett gdziekolwiek), za to
dzielnica zrobiła na mnie duże wrażenie. Ciekawosteczka: wszystkie restauracje,
sklepy, kawiarnie itp. idą „w górę” – zajmują małą powierzchnię „w metrach
kwadratowych”, ale za to na przykład cztery piętra. Czteropiętrowy McDonald’s i
trzypiętrowy Starbunio, polecam.
Hachiko podniósł znaczenie hasła "wierny jak pies" na nowy level. |
Tuż obok osławionego przejścia, przy wyjściu z
metra, stoi pomnik Hachiko ze startym pyskiem (chyba turyści trochę za ostro go
głaskają), gdzie byliśmy umówieni z Koneko. Czekając zobaczyliśmy absolutny
numer 1, posiadacza Żółtej Koszulki Lidera naszego rankingu beznadziejnej roboty: pana w szarfie z napisem „ZAKAZ PALENIA”, którego zadaniem było przekierowywanie
wszystkich kopcących pod Hachiko do specjalnej strefy dla palaczy. Robota
niewdzięczna, monotonna, bez sensu i jeszcze pod gołym niebem. Zwycięzca.
Na wieczór byliśmy umówieni ze znajomymi z tokijskiej
polonistyki i tegorocznymi stypendystkami rezydującymi w Tokio, ale zanim
ruszyliśmy w stronę Tamy, wpadliśmy jeszcze na obowiązkową kawkę na 1. piętrze (tutaj by powiedzieli, że na 2. bo nie
znają pojęcia „parter”) kawiarni. Darek i Ania już uwierzyli, że mówiłam
prawdę, stwierdzając, że „na kawę mogę iść zawsze”.
Tak, to zdjęcie było robione pod Insta. |
Podróż do Tamy upłynęła pod znakiem szukania właściwego
połączenia (nie, żeby coś tu nie było oznaczone, ale trudno jest nie zgubić się
w plątaninie kolejek podmiejskich, metra, Bóg wie czego jeszcze – gorzej niż
wszystkie spółki PKP), bycia pilotowanym przez Chiheia (dobrze, że kupiliśmy te
telefony) i radosnego oczekiwania na spotkanie. Tama powitała nas niskimi budynkami
(„To TEŻ Tokio!” – Chihei) i znajomymi twarzami. Zaraz potem nastąpił przeskok do
izakayi (pubu), gdzie spędziliśmy wieczór przy szklankach (wielu) alkoholi w
dobrych (jak na Japonię) cenach i wyszukanych przekąskach w stylu japońskiej
wersji flaków i kurzych chrząstek w panierce (chłopaki, dzięki za zamawianie!
:D). Rozstaliśmy się po północy, choć nie na dużą odległość, gdyż nocowaliśmy w
większości i tak w Tamie i okolicach (dzięki uprzejmości kolegów, którzy przygarnęli
biednych hotelarzy!). Zasnęłam szybko w przytulnym mieszkanku (metraż japoński)
Kasumi, a już następnego ranka…
… Dobra, następny ranek w następnej notce, bo już i tak
przegięłam z objętością.
Może i piosence się nie dziwię, ale tekstowi notki to już tak. OMG jeszcze lepiej niż w moich marzeniach o Twoim tripie. (Porypane, wiem). Ostatnie zdjęcie na insta SUPER. Refleksja o Biedronce mnie rozwaliła, mw. tak jak liczyciele ludzi. O co cho? Przecież co chwilę obok nich ktoś przechodzi. Czy mają bipać tylko wtedy, jak jakaś osoba znajdzie się od nich nie dalej niż na pięć metrów? Czy tam, nie wiem, stóp? A jak jakiś człowiek będzie chodził w kółko np. od kiosku do kibla, od kibla, do kiosku, i tak dalej? To już wolę windziarzy i pana prowadzącego do palarni - spoko, mnie się podoba ten pomysł, bo jak nie ma wyraźnie zaznaczone, gdzie można palić a gdzie nie, to taki uprzejmy przewodnik tytoniowy zawsze na propsie.
OdpowiedzUsuńHum, gdybym była młodsza, żałowałabym, że z Twoich wyobrażeń nie powstanie opowiadanie... Nie, w sumie teraz też żałuję :D Do końca nie wiem co z tymi liczycielami, zgadywaliśmy. Podejrzewam, że liczą natężenie ruchu, więc jeżeli przejdzie się 14 razy, to za każdym razem policzą. Było ich sporo, więc chyba jakoś ogarniają wszystkich przechodniów... A co do pana od palenia - jasne, Ty tak mówisz, ale pomyśl sobie jak to jest wykonywać taką prace przez, powiedzmy, 5 lat. Ja bym po miesiącu oszalała.
Usuń