Nie mam słów |
Z Ikebukuro ruszamy (tym razem już nie z buta, ale metrem,
bo daleko – naprawdę polecam zaopatrzyć się w mapkę metra jak najszybciej po
przybyciu do Tokio, bez tego dzieci we mgle) do Asakusy. Wychodzimy przy Kaminari-mon, a potem jeszcze przez pół godziny latamy
wokół skrzyżowania, szukając się nawzajem z Ewą i Hanią, z którymi byliśmy
umówieni. Przy okazji podziwiamy niedalekie Tokio Skytree i czarny budynek ze
złotą kupą (ew. złotą rzodkwią) na dachu. W końcu się znajdujemy i wspólnie
ruszamy do świątyni Sensōji, zaopatrzonej w wypasioną bramę z lampionem i klawą
uliczkę handlarzy w stylu dawnego Edō (dla niejaponistów: Edō to stara nazwa
Tokio). Jeden łapie mnie, kiedy oglądam chusteczki, zachwyca się, że piękna i jeszcze mądra (ach, och, proszę tak częściej), bo mówię po japońsku, a na koniec rzuca w niezłej polszczyźnie "dziękuję bardzo" - ciekawe, czy mają obcykane klika randomowych słów z każdego języka na potrzeby marketingu.
Powiesiłabym sobie taką pod sufitem |
Przy świątyni wdychamy uzdrawiające dymy (choć prędzej można się chyba
tym zatruć, ale dobra, nie będę krytykować im wierzeń), patrzymy z pewnego
rodzaju politowaniem na białych turystów wrzucających pieniążek i modlących się
do Kannon (serio, nie wierzę w powszechny buddyzm wśród Europejczyków
odwiedzających Japonię). Hania pokazuje nam spas w postaci 朱印帳
(shuinchō – książeczka na stempelki ^^). W skrócie: specjalna książka, do
której w każdym chramie/świątyni mogą nam (za drobną opłatą lub bez) wbić
oficjalną pieczęć i dołączyć fajna kaligrafię. Zaczynamy myśleć intensywnie o
sprawieniu sobie takiej pamiątki, co zaowocuje już następnego dnia, w Yasukuni.
Dodam tutaj, że ogólnie strasznie się jaram wystawianymi w różnych instytucjach
darmowymi pieczątkami i przybijam je sobie w kalendarzu – ta ze sklepu Totoro w
Kamakurze rządzi.
Po drodze na spotkanie z resztą ekipy w Kichijōji zaczepiamy
jeszcze o Akihabarę, ale kończy się na przejściu przez neonowe Electric Town,
gdzie mój wzrok przykuwają wszystkie gadżety z „Shingeki no Kyōjin” oraz okryte
od stóp do głów falbankami dziewczyny z MAID CAFE, zapraszające potencjalnych
klientów. Wizyta w jakiejś porypanej kawiarni wskakuje na czołówkę listy „must
do” następnych wizyt w Tokio. Osobiście chyba wolałabym kocią kawiarnię, ale
Ewa mówi, że była i koty mają totalnie wyrąbane na klientów, więc się nie
opłaca. Jestem też trochę przerażona ilością gadżetów dostępnych dla
sperwerowanych na punkcie anime Japończyków w wieku różnym, ale staram się o
tym nie myśleć.
W Kichijōji od razu rzucamy się w wir zabawy – najpierw małe
piwko (albo trzy, i do tego umeshū) w izakayi (danie dnia: chrząstki podobne do
tych z dnia poprzedniego i kurza skóra w panierce, mniam), w towarzystwie naszych
najlepszych polonistów (przybyłych prosto z konferencji w polskiej ambasadzie)
i jednego z ich profesorów (spoko koleś, poznał ministra Zdrojewskiego,
dlaczego ja nie znam jeszcze żadnej takiej szychy? Chyba, żeby liczyć dyrektorów
hotelu, w końcu jeden witał kiedyś cesarza…). Główną atrakcją jest pani
kelnerka w koszulce „TUNA” bardzo ostro stylizowanej na „PUMA” (tak, zamiast
pumy miała rybę) i gra w męskim kiblu, polegająca na sikaniu do celu. Ilość
moczu też się liczy. Wygrał profesor.
Niewyraźny "Gagnam Style", bo skakałam |
Przed powrotem do Tamy na nyny uderzamy na karaoke (już bez
profesora, choć miałam okazje zetknąć się jeszcze z białymi kołnierzykami,
kiedy wracając z łazienki weszłam nie do tego pokoiku, co trzeba). Dwie godziny
beztroskiej (dosłownie, każdy kto mnie słyszał wie, jak bardzo NIE POWINNAM
śpiewać) zabawy w otoczeniu namalowanych na ścianach pastelowych delfinów
świecących w ciemności. Polecam wykonanie „いいんですか”,
kiedy umie się płynnie zaśpiewać tylko refren.
No i niezapomniany opening z „Dragon Ball GT”, który sprawił, że poczułam się znów jak przedszkolak (już lekko spaczony Azją – i zobaczcie, gdzie mnie to zaprowadziło).
Ja bym była jedynym facetem. Dwupiętrowe różowe dzieło szatana. BLEH.
OdpowiedzUsuńZa to czad z reklamowymi chustkami higienicznymi. Bardzo pomysłowe.
Chyba nie pisałaś serio o izakayi, prawda? To żart, taki gastrodżołk?
HAHAHA, opis imprezy w tokijskim barze - uśmiałam się z TUNY i sikania. Japończycy to taki zabawny naród. <3
50% japońskiej kuchni to jest jakiś GASTRODŻOŁK. Za to kurze stawy pewnie są dobre na... stawy, więc wmawiam sobie, że mi to będzie służyć :D
Usuń