środa, 11 grudnia 2013

Let me go back to that bar in Tokio (część II)

Drugi dzień w Tokio. Po najlepszym z możliwych poranków (śniadanko z kawą zostawione mi przez Kasumi <3) spotykam się – jak zawsze spóźniona, mimo że miałam do przejścia 500 metrów – z Darkiem i ruszamy na dalszy podbój stolicy. Plan na dziś: Ikebukuro, Asakusa, Akihabara, Ueno (tego ostatniego już się nie udało), impreza. Ikebukuro zaskakuje nas zabójczą dawką sklepów, w tym dwupiętrowym Hello Kitty – land’em („Nie wchodzę, będę jedynym facetem!” – Darek. Wszedł.), ale tak poza tym wiele do zwiedzania nie ma. Dostajemy tylko na moment oczopląsu w sklepie z artykułami do rękodzieła, a poza tym żadni uliczni agitatorzy rozdający darmowe chusteczki jednorazowe z reklamami nie chcą nam dać paczki. Klątwa gaijina? W końcu zgarniam paczkę polecającą zakup iPhone’a 5.

Nie mam słów
Z Ikebukuro ruszamy (tym razem już nie z buta, ale metrem, bo daleko – naprawdę polecam zaopatrzyć się w mapkę metra jak najszybciej po przybyciu do Tokio, bez tego dzieci we mgle) do Asakusy. Wychodzimy przy Kaminari-mon, a potem jeszcze przez pół godziny latamy wokół skrzyżowania, szukając się nawzajem z Ewą i Hanią, z którymi byliśmy umówieni. Przy okazji podziwiamy niedalekie Tokio Skytree i czarny budynek ze złotą kupą (ew. złotą rzodkwią) na dachu. W końcu się znajdujemy i wspólnie ruszamy do świątyni Sensōji, zaopatrzonej w wypasioną bramę z lampionem i klawą uliczkę handlarzy w stylu dawnego Edō (dla niejaponistów: Edō to stara nazwa Tokio). Jeden łapie mnie, kiedy oglądam chusteczki, zachwyca się, że piękna i jeszcze mądra (ach, och, proszę tak częściej), bo mówię po japońsku, a na koniec rzuca w niezłej polszczyźnie "dziękuję bardzo" - ciekawe, czy mają obcykane klika randomowych słów z każdego języka na potrzeby marketingu. 

Powiesiłabym sobie taką pod sufitem
Przy świątyni wdychamy uzdrawiające dymy (choć prędzej można się chyba tym zatruć, ale dobra, nie będę krytykować im wierzeń), patrzymy z pewnego rodzaju politowaniem na białych turystów wrzucających pieniążek i modlących się do Kannon (serio, nie wierzę w powszechny buddyzm wśród Europejczyków odwiedzających Japonię). Hania pokazuje nam spas w postaci 朱印帳 (shuinchō – książeczka na stempelki ^^). W skrócie: specjalna książka, do której w każdym chramie/świątyni mogą nam (za drobną opłatą lub bez) wbić oficjalną pieczęć i dołączyć fajna kaligrafię. Zaczynamy myśleć intensywnie o sprawieniu sobie takiej pamiątki, co zaowocuje już następnego dnia, w Yasukuni. Dodam tutaj, że ogólnie strasznie się jaram wystawianymi w różnych instytucjach darmowymi pieczątkami i przybijam je sobie w kalendarzu – ta ze sklepu Totoro w Kamakurze rządzi. 

Po drodze na spotkanie z resztą ekipy w Kichijōji zaczepiamy jeszcze o Akihabarę, ale kończy się na przejściu przez neonowe Electric Town, gdzie mój wzrok przykuwają wszystkie gadżety z „Shingeki no Kyōjin” oraz okryte od stóp do głów falbankami dziewczyny z MAID CAFE, zapraszające potencjalnych klientów. Wizyta w jakiejś porypanej kawiarni wskakuje na czołówkę listy „must do” następnych wizyt w Tokio. Osobiście chyba wolałabym kocią kawiarnię, ale Ewa mówi, że była i koty mają totalnie wyrąbane na klientów, więc się nie opłaca. Jestem też trochę przerażona ilością gadżetów dostępnych dla sperwerowanych na punkcie anime Japończyków w wieku różnym, ale staram się o tym nie myśleć. 

W Kichijōji od razu rzucamy się w wir zabawy – najpierw małe piwko (albo trzy, i do tego umeshū) w izakayi (danie dnia: chrząstki podobne do tych z dnia poprzedniego i kurza skóra w panierce, mniam), w towarzystwie naszych najlepszych polonistów (przybyłych prosto z konferencji w polskiej ambasadzie) i jednego z ich profesorów (spoko koleś, poznał ministra Zdrojewskiego, dlaczego ja nie znam jeszcze żadnej takiej szychy? Chyba, żeby liczyć dyrektorów hotelu, w końcu jeden witał kiedyś cesarza…). Główną atrakcją jest pani kelnerka w koszulce „TUNA” bardzo ostro stylizowanej na „PUMA” (tak, zamiast pumy miała rybę) i gra w męskim kiblu, polegająca na sikaniu do celu. Ilość moczu też się liczy. Wygrał profesor.

Niewyraźny "Gagnam Style", bo skakałam
Przed powrotem do Tamy na nyny uderzamy na karaoke (już bez profesora, choć miałam okazje zetknąć się jeszcze z białymi kołnierzykami, kiedy wracając z łazienki weszłam nie do tego pokoiku, co trzeba). Dwie godziny beztroskiej (dosłownie, każdy kto mnie słyszał wie, jak bardzo NIE POWINNAM śpiewać) zabawy w otoczeniu namalowanych na ścianach pastelowych delfinów świecących w ciemności. Polecam wykonanie „いいんですか”, kiedy umie się płynnie zaśpiewać tylko refren.

No i niezapomniany opening z „Dragon Ball GT”, który sprawił, że poczułam się znów jak przedszkolak (już lekko spaczony Azją – i zobaczcie, gdzie mnie to zaprowadziło).

2 komentarze:

  1. Ja bym była jedynym facetem. Dwupiętrowe różowe dzieło szatana. BLEH.
    Za to czad z reklamowymi chustkami higienicznymi. Bardzo pomysłowe.
    Chyba nie pisałaś serio o izakayi, prawda? To żart, taki gastrodżołk?
    HAHAHA, opis imprezy w tokijskim barze - uśmiałam się z TUNY i sikania. Japończycy to taki zabawny naród. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 50% japońskiej kuchni to jest jakiś GASTRODŻOŁK. Za to kurze stawy pewnie są dobre na... stawy, więc wmawiam sobie, że mi to będzie służyć :D

      Usuń