środa, 21 października 2015

Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę!

Trzeci wpis drugiej serii (mój blog ma SERIE! Jak ANIMU!), czas zrobić coś dobrego dla świata. Może wśród czytelników znajdą się jacyś przyszli japoniści/obecni pierwszoroczniacy (co ja gadam, to pewnie jakaś połowa wejść, reszta to rodzina), którym przyda się garść wskazówek jak dostać się do Japonii na dłużej. Nie płacąc. He-he.

Takich rzeczy nas tu uczą :o
A więc tym razem przedarłam się na ziemię samurajów jako studentka. Przedarłam dosłownie, ponieważ żeby zostać stypendystą japońskiego Ministerstwa Kultury i Edukacji (jap. 文部科学省, czyt. Monbukagakushō, potocznie: monbushō, jeszcze potoczniej: monbu), przynajmniej w Polsce, trzeba się nagimnastykować. Najpierw egzamin pisemny, gdzieś w lutym, w stolicy, bo czemu miałoby być blisko. W ostatnich latach podzielony na trzy części: banalną, dość łatwą i CO-TO-MA-BYĆ?! Przy opisywaniu poziomu trudności tej ostatniej posłużę się anegdotką: podchodziłam do egzaminu na drugim roku, w części trzeciej nie wiedziałam w ogóle, czy to jeszcze japoński. Pojechałam na rok do Japonii, wracam, podchodzę jeszcze raz: nadal w niektórych momentach nie jestem pewna, czy to jeszcze japoński.  Zachęciłam Was wystarczająco? 

Ale jakoś się to zdaje. To znaczy niektórzy. Ci niektórzy mają potem dwa tygodnie na skompletowanie miliona niezbędnych dokumentów, świadectwa pełnej abstynencji i dobrego zachowania w grupie Smerfów w przedszkolu, a potem podchodzą do części ustnej, czyli w zasadzie rozmowy kwalifikacyjnej. Która zwykle jest spoko, przynajmniej w porównaniu z pisemnym. Po tej części zabawy można już spokojnie czekać pół roku na wyniki. W procesie rekrutacji potencjalny stypendysta może wybrać z listy trzy uniwerki, na które najbardziej chciałby się dostać (i – z tego co wiem – w dziesięciu przypadkach na dziesięć na któryś z nich się dostanie – mówię oczywiście o aplikacjach rozpatrzonych pozytywnie). 

W sierpniu zwykle przychodzi taki dzień, kiedy tablice wszystkich japonistów zalewa fala postów typu „DOSTAŁAM/-EM SIĘ!” , „合格!/ ZDANE!”, co oznacza, że przyszły wyniki. Teraz pozostaje jeszcze popisać sobie przyjacielskie maile z przyszłym przyszywanym alma mater, załatwić wizę studencką (przy okazji poznając Warszawę, bo przegadało się przystanek przesiadkowy w autobusie :|), spakować się, upić na do widzenia i wsiąść w samolot sponsorowany przez Japonię. 

Trzy książki, służące tylko do wyboru przedmiotów :o
Po jakichś 20 godzinach (maksymalnie dwa dni, ale może przy powrocie znów mnie zaskoczą) lądujesz dalej lub bliżej swojego przyszłego miejsca zamieszkania. Jeżeli masz szczęście, pozwolą ci się umyć i przespać. Jeżeli nie, z miejsca zostaniesz zaprzęgnięty do wypełniania stosu papierów, podpisywania formularzy, zakładania kont bankowych (w naszym przypadku papierologia odbywała się w dużej sali wykładowej z tutorialem w PowerPoincie wyświetlanym na rzutniku, a trzeba dodać, że w większości przypadków trzeba było wpisać tylko swoje imię i nazwisko). A potem jeszcze nieśmiertelne, kilkudniowe オリエンテーション (orientacja), podczas którego każdy dostaje jakieś (na oko) 30 kilogramów wszelkiej maści papierzysk, ulotek, mapek (mapę kampusu mam w czterech czarno-białych egzemplarzach i jednym kolorowym). A w końcu zajęcia. Tutaj Osaka wygrywa: przez pierwsze dwa tygodnie października mogliśmy chodzić swobodnie na wszystkie przeznaczone dla stypendystów zajęcia, by po takim próbnym okresie wybrać te, na które chcemy chodzić w semestrze zimowym (w całym roku trzeba zaliczyć 21 przedmiotów, przynajmniej w tym programie badawczym, który wybrałam). Poza tym – właśnie – coś tu jeszcze trzeba badać (chyba, że wybierze się opcję 研修, czyli takiej „ogólnorozwojówki” – nic nie badasz, piszesz małe tematyczne wypracowania zamiast jednej, dłuższej pracy). BADAM BUDDYZM, BO TAKĄ JESTEM EKSPERTKĄ W TEJ DZIEDZINIE :D Tematyka samych zajęć jest bardzo szeroka: ekonomia, literatura, językoznawstwo, historia, manga, etc. To z przedmiotów „researchowych”, stanowiących jakieś 30 – 40% całości. Reszta to JAPOŃSKI, podzielony na bloki tematyczne: pisanie, czytanie, słuchanie, tłumaczenie (w końcu! Mam prawdziwe zajęcia z tłumaczenia!). W większości bardzo fajne, tylko z dwóch – trzech próbnych godzin chciałam uciekać oknem. 

A poza tym… Studenckie życie. Ale o tym kiedy indziej, tutaj już robi się zbyt duszno od informacji. 

次回: O tym, jak poszłam na matsuri i dostałam po głowie bambusową pałką, cztery razy.

2 komentarze:

  1. Ogrom papierologii niezmiennie mnie przeraża. ^.^''

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę pocieszyć, naprawdę jest tego mnóstwo. Ale warto :)

      Usuń