wtorek, 13 października 2015

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma - Nipponbashi

Dzisiejszy odcinek moich przygód upłynie pod znakiem kontrowersji, bo zabieram się za temat, który dość trudno opisać. To znaczy mnie jest trudno – być może zbyt mało książek antropologicznych przeczytałam w życiu. Czytałam za to „Japoński wachlarz” Joanny Bator i zdecydowanie nie pomogło mi to w zrozumieniu tematu :) Bator w swojej książce malowniczo opisuje Akihabarę – dzielnicę Tokio, będącą mekką fanów elektroniki i anime. Ja zaś podczas pierwszej wycieczki do „Osaki właściwej” nie mogłam powstrzymać się od wizyty w Nipponbashi (nie mylić z tokijskim Nihonbashi, miejscem najgorszego ulokowania autostrady w historii ludzkości), uznawanym za osaczańską wersję Akiby.

Złapię je wszystkie!
Na pierwszy ogień poszła chyba największa świątynia otaku (czyli dość ortodoksyjnych fanów mangi i anime, gdyby ktoś z czytelników jeszcze tego słowa nie słyszał) – pięciopiętrowy sklep Animate. A więc w Animate – w miarę zakupów wjeżdżając coraz wyżej – znaleźć można chyba wszystko, o czym mógłby pomarzyć przeciętny mangozj… Entuzjasta animacji japońskiej (na wypadek, gdyby ktoś się właśnie zapowietrzał i obrażał – także się do nich zaliczam). Maskotki, figurki, karty, plakaty, poduszki, cosplaye, teczki, zeszyty, koszulki… W samym kąciku „Gintamy” mogłabym wydać połowę stypendium (mają tam WSZYSTKIE regionalne edycje teczek! Co prawda połowę pokupowałam już ostatnio we właściwych miastach podczas podróży, ale druga połowa…). Ludzi dużo, kolejka do kasy kilometrowa, muzyka AKB48 płynie z głośników, interes się kręci i hajsy zgadzają. 

Tego nie znajdziecie w scenariuszu oryginału
Ale idziemy dalej. A na kolejnych piętrach zaczyna się to, czego nie znajdziemy w klasycznym sklepie, dajmy na to, Shōnen JUMP*. Wchodzimy między półki, regały, całe rzędy zastawione od góry do dołu tzw. dōjinshi (同人誌 – nazwa mająca oznaczać „pismo dla ludzi o takich samych zainteresowaniach”). I zaczyna się zabawa. Jeżeli ktoś z Was jeszcze nie spotkał się z tym terminem, proponuję wpisać w Google tytuł wybranego anime w połączeniu z hasłem dōjinshi – ale jeżeli ktoś spojrzy Wam przez ramię, mnie nie wińcie za konsekwencje. Mowa tu bowiem o rysowanych fanowską – mniej lub bardziej profesjonalną – ręką mangach, wykorzystujących postaci i historie pierwotnie zawarte w innych, „oficjalnie” wydawanych tytułach. Takie rysowane fanfiction. Z tym, że fanfiction nikt nie wydaje i nie sprzedaje za kasę. Jak to się ma do praw autorskich? Nie mam pojęcia. Internet podpowiada, że rynek dōjinshi  jest nielegalny z punktu widzenia japońskiego prawa. A jednak istnieje dość otwarcie i autorzy poszczególnych tytułów jakoś nie rzucają się na twórców takich dzieł za kradzież postaci i wykorzystanie ich… No cóż, w większości w dość niecnych celach. 

Dalej nie idź, jeśli masz wrażliwą psychikę
Umówimy się, istnieją jakieś „łagodne” dōjinshi. Ale po spędzeniu między półkami dobrych kilkudziesięciu minut mogłam stwierdzić śmiało, że nie są one w głównym nurcie. A co jest? Cóż, zasadniczo rzecz biorąc: miłość. Rzucę „Gintamą”, bo jest popularna (choć zdecydowanym rekordzistą w dziedzinie TAKICH dōjinshi jest „Shingeki no kyōjin”). Mamy sobie głównego bohatera – Gintokiego. I drugiego ważnego bohatera – Hijikatę. Dwie męskie postacie, popularne, laski lecą. Z tym, że część dziewczyn chciałaby więcej, a że akurat „Gintama” nie należy do produkcji, w których romans między męskimi bohaterami jest możliwy… Mnóstwo amatorskich mangaków chwyta za ołówki. A reszta biegnie do Animate i innych okolicznych przybytków na zakupy. Co ciekawe, w większości faktycznie są to dziewczyny (jeżeli chodzi o yaoistyczne opowiastki, bo gatunków jest wiele). Czy wszystkie Japonki są więc fankami pikantnych (w różnym stopniu) historyjek? Nie. Czy te, które są, czymś się odznaczają? Nie,  mijające mnie między półkami dziewczęta były na wskroś „zwykłe” i wcale nie biła im z oczu deprawacja, nawet nie sapały ciężko. Co o tym sądzą inni mieszkańcy Wysp? Niektórzy pewnie się dziwią, inni uważają, że świat się kończy z taką młodzieżą i do nauki by się wzięli. Nipponbashi czy Akihabara to nie cały kraj, co jednak nie znaczy, że można całkowicie wymazać ich istnienie. Ale bardziej niż to, co kręci Japończyków (i czy tylko Japończyków, w końcu turystów też było tam co niemiara; każdy chce kupić ulubiony, niedostępny w kraju tytuł :D) interesuje mnie skala zjawiska i jego charakter (naprawdę NIKT ich nie pozywa o te prawa autorskie?!). Nie próbuję też powiedzieć, że to wszystko takie niewinne i motylki fruwają, ponieważ po przekroczeniu widocznego na zdjęciu obok znaku wchodziło się w sektor naprawdę ostrej jazdy i wtedy dopiero włączała się lampka „powinni tego zabronić” – ale nie sądzę, że znalazłoby się tam coś, czego już nie ma w necie na wiadomych stronach (ogólnoświatowych). Kwestią indywidualnego wyboru jest, czy cię to kręci i kupujesz, czy z ciarkami na plecach wracasz piętro niżej, w strefę poduszek. Czy też może obśmiewasz cały ten budynek i idziesz na lody o smaku ośmiornicy. Niezależnie od tego, jakiej narodowości jesteś. 

*Magazyn, w którym publikowane są co tydzień nowe odcinki takich mang jak „Bleach”, „Naruto” (no, ten się już skończył), czy właśnie „Gintama”.


次回: Dlaczego wróciłam? Garść informacji o stypendium Ministerstwa Edukacji i Kultury.
 

2 komentarze:

  1. Jej, już się boję, ile czasu spędziłabym w takim miejscu. I ile pieniędzy bym wydała. ^^' Na szczęście doujinshi nie tykam, więc przynajmniej w tym sektorze mój portfel by nie ucierpiał. ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, ja na tym polu nie mam całkiem czystych rąk, ale obyło się bez kupowania "pamiątek" :v

      Usuń