Trzeci
wpis drugiej serii (mój blog ma SERIE! Jak ANIMU!), czas zrobić coś dobrego dla
świata. Może wśród czytelników znajdą się jacyś przyszli japoniści/obecni
pierwszoroczniacy (co ja gadam, to pewnie jakaś połowa wejść, reszta to rodzina),
którym przyda się garść wskazówek jak dostać się do Japonii na dłużej. Nie
płacąc. He-he.
Takich rzeczy nas tu uczą :o |
A
więc tym razem przedarłam się na ziemię samurajów jako studentka. Przedarłam
dosłownie, ponieważ żeby zostać stypendystą japońskiego Ministerstwa Kultury i
Edukacji (jap. 文部科学省, czyt. Monbukagakushō,
potocznie: monbushō, jeszcze
potoczniej: monbu), przynajmniej w
Polsce, trzeba się nagimnastykować. Najpierw egzamin pisemny, gdzieś w lutym, w
stolicy, bo czemu miałoby być blisko. W ostatnich latach podzielony na trzy części:
banalną, dość łatwą i CO-TO-MA-BYĆ?! Przy opisywaniu poziomu trudności tej
ostatniej posłużę się anegdotką: podchodziłam do egzaminu na drugim roku, w
części trzeciej nie wiedziałam w ogóle, czy to jeszcze japoński. Pojechałam na
rok do Japonii, wracam, podchodzę jeszcze raz: nadal w niektórych momentach nie
jestem pewna, czy to jeszcze japoński. Zachęciłam
Was wystarczająco?
Ale
jakoś się to zdaje. To znaczy niektórzy. Ci niektórzy mają potem dwa tygodnie
na skompletowanie miliona niezbędnych dokumentów, świadectwa pełnej abstynencji
i dobrego zachowania w grupie Smerfów w przedszkolu, a potem podchodzą do
części ustnej, czyli w zasadzie rozmowy kwalifikacyjnej. Która zwykle jest
spoko, przynajmniej w porównaniu z pisemnym. Po tej części zabawy można już
spokojnie czekać pół roku na wyniki. W procesie rekrutacji potencjalny
stypendysta może wybrać z listy trzy uniwerki, na które najbardziej chciałby się
dostać (i – z tego co wiem – w dziesięciu przypadkach na dziesięć na któryś z
nich się dostanie – mówię oczywiście o aplikacjach rozpatrzonych pozytywnie).
W
sierpniu zwykle przychodzi taki dzień, kiedy tablice wszystkich japonistów
zalewa fala postów typu „DOSTAŁAM/-EM SIĘ!” , „合格!/
ZDANE!”, co oznacza, że przyszły wyniki. Teraz pozostaje jeszcze popisać sobie
przyjacielskie maile z przyszłym przyszywanym alma mater, załatwić wizę
studencką (przy okazji poznając Warszawę, bo przegadało się przystanek
przesiadkowy w autobusie :|), spakować się, upić na do widzenia i wsiąść w
samolot sponsorowany przez Japonię.
Trzy książki, służące tylko do wyboru przedmiotów :o |
Po
jakichś 20 godzinach (maksymalnie dwa dni, ale może przy powrocie znów mnie
zaskoczą) lądujesz dalej lub bliżej swojego przyszłego miejsca zamieszkania. Jeżeli
masz szczęście, pozwolą ci się umyć i przespać. Jeżeli nie, z miejsca
zostaniesz zaprzęgnięty do wypełniania stosu papierów, podpisywania formularzy,
zakładania kont bankowych (w naszym przypadku papierologia odbywała się w dużej
sali wykładowej z tutorialem w PowerPoincie wyświetlanym na rzutniku, a trzeba
dodać, że w większości przypadków trzeba było wpisać tylko swoje imię i
nazwisko). A potem jeszcze nieśmiertelne, kilkudniowe オリエンテーション
(orientacja), podczas którego każdy dostaje jakieś (na oko) 30 kilogramów
wszelkiej maści papierzysk, ulotek, mapek (mapę kampusu mam w czterech
czarno-białych egzemplarzach i jednym kolorowym). A w końcu zajęcia. Tutaj
Osaka wygrywa: przez pierwsze dwa tygodnie października mogliśmy chodzić
swobodnie na wszystkie przeznaczone dla stypendystów zajęcia, by po takim próbnym
okresie wybrać te, na które chcemy chodzić w semestrze zimowym (w całym roku
trzeba zaliczyć 21 przedmiotów, przynajmniej w tym programie badawczym, który
wybrałam). Poza tym – właśnie – coś tu jeszcze trzeba badać (chyba, że wybierze
się opcję 研修, czyli takiej „ogólnorozwojówki” – nic nie badasz,
piszesz małe tematyczne wypracowania zamiast jednej, dłuższej pracy). BADAM
BUDDYZM, BO TAKĄ JESTEM EKSPERTKĄ W TEJ DZIEDZINIE :D Tematyka samych zajęć
jest bardzo szeroka: ekonomia, literatura, językoznawstwo, historia, manga,
etc. To z przedmiotów „researchowych”, stanowiących jakieś 30 – 40% całości.
Reszta to JAPOŃSKI, podzielony na bloki tematyczne: pisanie, czytanie,
słuchanie, tłumaczenie (w końcu! Mam prawdziwe zajęcia z tłumaczenia!). W
większości bardzo fajne, tylko z dwóch – trzech próbnych godzin chciałam
uciekać oknem.
A
poza tym… Studenckie życie. Ale o tym kiedy indziej, tutaj już robi się zbyt
duszno od informacji.
次回: O tym, jak poszłam na matsuri i dostałam po głowie bambusową
pałką, cztery razy.
Ogrom papierologii niezmiennie mnie przeraża. ^.^''
OdpowiedzUsuńNie mogę pocieszyć, naprawdę jest tego mnóstwo. Ale warto :)
Usuń