środa, 16 kwietnia 2014

Obsługiwałam buddyjskiego mnicha, czyli polska kelnerka w Japonii, we... francuskiej restauracji

Minęły już dwa miesiące, od kiedy przeszliśmy do restauracji (najczęściej nazywanej skrótowo mendajem, ponieważ to Main Dining wymawiany jak najbardziej w japlishu), miałam więc czas na przeanalizowanie tego miejsca, zarówno pod względem zalet, jak i wszystkich rzeczy, za które najchętniej wystrzeliłabym ich na orbitę ( na tych drugich nie będę się skupiać, zresztą mendaj nie jest wcale tak straszliwy, jak na początku nas wszyscy ostrzegali). Teraz, kiedy mam w perspektywie jeszcze miesiąc nalewania kawy (no, niby półtorej, bo do japońskiego pawilonu przechodzimy w czerwcu, ale po drodze jeszcze tygodniowe wolne na wycieczkę, a więc odejmuję <3) mogę przedstawić Wam  w miarę spójną opinię doświadczonej wojowniczki tacy i chochli do nalewania zupy. 

A więc restauracja jest naprawdę spoko. Musielibyście słyszeć, jak nas nią straszyli, żeby ta informacja Was poruszyła, ale osobiście cieszę się, że nie uwierzyłam postronnym i postanowiłam zaczekać z ferowaniem wyroków, aż sama się przekonam. Okej, jest tutaj znacznie więcej pracowników, niż na genkanie, więc może i relacje są troszkę luźniejsze (chociaż bo ja wiem, przyjemna gadka – szmatka taka sama w każdym miejscu), no i nie wszystkich udało mi się pokochać, ale… Mendaj daje radę. 

Może powinnam trochę ponarzekać, że z przydatnych umiejętności językowych nauczyłam się słówka 補充 (wym. hojū, uzupełnianie, dopełnianie – bo na restauracji wiecznie brakuje a to sztućców, a to obrusów – i zgadnijcie, kogo po to wysyłają…), w miarę prostej formułki przyjmowania zamówienia (TAK, pozwalają nam przyjmować zamówienia, nie jesteśmy chyba aż tak głupi, choć prawie się przewróciłam pod stolik, kiedy przy moim pierwszym odbieraniu zamówienia na lunchu gość zapytał mnie o STOPIEŃ OSTROŚCI CURRY) i obsługi po japońsku komputerka do wstukiwania zamówień (i to zanim zmienili system na nowy, bo teraz już nie pozwalają nam się zbliżać, gdyż sami Japończycy średnio to jeszcze kumają). To by chyba było na tyle. Cóż, czego oczekiwać po restauracji FRANCUSKIEJ. Acha, wiem też jak są przegrzebki (帆立/ホタテ – wym. hotate) i pstrąg tęczowy (虹鱒 – wym. nijimasu).  Z innych życiowych skillów mogę się pochwalić umiejętnością zaniesienia czterech talerzy z daniami na raz do stolika, zniesienia dowolnej ilości pustych (układanie stosiku naczyń na przedramieniu LOFF) i nalewania wody do kielicha z 30 centymetrów. Odróżnię też nóż do ryby od tego do mięsa czy do deserów.

Poza tym wyrobiły mi się całkiem niezłe bice, ponieważ najczęściej powierzaną nam funkcją na bloku (sala podzielona jest na pięć bloków po około 10 stolików każdy, do bloku przydziela się kilku pracowników, którzy ogarniają tylko tę strefę) jest runner, czyli jak sama nazwa wskazuje, osoba biegająca od kuchni do restauracji i przynosząca dania. Profesjonalnie komunikuję się przy tym z kucharzami, wołając „TRZY PORCJE Z ZESTAWU „BELLE MERE” NA STOLIK 505 PROSZĘ!”. Choć dania nie powalają ilością, to w przypadku niesienia np. dziesięciu talerzy na raz dla uczestników wycieczki, albo pięciu zestawów curry (doliczcie osobno srebrne sosjerki) otrzymujemy całkiem niezły wycisk, który gwarantował mi zakwasy w pierwszym tygodniu pracy. Równomiernie z rękami ćwiczę też nogi, gdyż najbardziej preferowanym stylem poruszania się kelnerów w mendaju jest bieg. A więc kompleksowy rozwój fizyczny mam zapewniony jakby w gratisie. Plus ćwiczenia medytacyjne z wytrzymałości, ponieważ cóż z tego, że talerz jest gorący, skoro danie trzeba podać. Mogę sobie przybić piąteczkę z mnichami spacerującymi po rozżarzonych węglach, nie mówiąc już o tym, że przez jakiś czas niedziela była moim oficjalnym Dniem Oparzania Się o Podgrzewaną Szafkę z Talerzami.

Pracujemy/stażujemy najczęściej na śniadaniu (co oznacza pojawienie się na placu boju przed porannym meetingiem, około 7:15) i lunchu, a więc kończymy zmagania o 16:30 – i to też jest piękne (kończenie pracy o 21:00 jest be). Zwykle też około 14:00 przełożeni mówią nam „Idźcie dzieci w pokoju na goannaie, bo znowu brakuje ludzi.”, więc przez ostatnie 2,5 h wspieramy starych kolegów z genkanu w oprowadzaniu gości po hotelu. Ogólnie, największym chyba plusem restauracji jest to, że tu zawsze jest co robić. Potrzeba kilkakrotnego doświadczenia polerowania z nudów poręczy przez trzy godziny na genkanie, żeby człowiek zrozumiał, że jednak fajnie jest mieć coś do roboty. I właśnie to restauracja zapewnia w stu procentach, czasem nawet w stu dwudziestu.

No i mam lepszy mundurek. Nigdy więcej kretyńskich czapek (nawet jeżeli oznacza to zbieranie zbyt długiej jak na standardy restauracyjne grzywki spinką) i spódnico – spodni!

2 komentarze:

  1. A wyobraź sobie, że ja dopiero dzisiaj dowiedziałam się, czym są przegrzebki w ogóle. Myślałam, że Ci się pomyliło z podgrzybkami - ale nie, po prostu jestem głupia, jeśli chodzi o gastro. xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spoko, ja nie ogarniam połowy menu, ale Japończycy chętnie tłumaczą. Przynajmniej Cię czegoś nauczyłam! :D

      Usuń