niedziela, 28 sierpnia 2016

#goingsouth, czyli Miyazaki, Aoshima, Kagoshima i Kumamoto!



Na dobry początek palmy z Aoshimy (ale pod Tokio też rosną)
Nasz plan wycieczki zakładał objechanie Kyūshū dookoła (minus Fukoka i Nagasaki, w których akurat już byłam… No i bez Sagi, ale sami Japończycy mówią, że to prefektura, w której „najbardziej z całego kraju nic nie ma”), dlatego z Beppu skierowałyśmy się prawą stroną (mapy ^^) na południe, żeby trafić do Miyazaki. To stolica prefektury, ale – szczerze mówiąc – z całej metropolii najbardziej zapamiętałam jedną szeroką aleję, prowadzącą ze stacji do hotelu. Miasta na Kyūshū  były dużo… żywotniejsze niż te, w których zdarzyło mi się nocować na Shikoku, ale nadal miałam poczucie pobytu w nadmorskim kurorcie. Na co w żadnym wypadku nie narzekałam, bo przecież to moje wakacje. Nawet jeżeli chodzi o miejsca warte zobaczenia, to Internet w odpowiedzi na hasło „Miyazaki” (kiedy już odrzucimy wyniki dotyczące reżysera filmów animowanych) wyrzuca jako jedne z pierwszych wskazówki dojazdu na Aoshimę, leżącą jeszcze bardziej na południe malutką wysepkę, otoczoną pięknymi plażami. Tam też udałyśmy się po odhaczeniu naszego jedynego miyazaczańskiego zabytku – Miyazaki Jingū.

Miyazaki Jingū, elo
Plaże Aoshimy (z diabelskimi tarami)
Aoshima natomiast okazał się jeszcze ładniejsza, niż na zdjęciach. Przede wszystkim – była tam plaża, na której ludzie się KĄPALI. Wydawałoby się, że w wyspiarskiej Japonii plażę możemy znaleźć na każdym kroku. NIC BARDZIEJ MYLNEGO. Z Osaki na przykład na najbliższą sensowną plażę trzeba trochę przejechać, dlatego ucieszyła nas ta nagła bliskość złotego piasku (tak rozpalonego od słońca, że drogę do wody przebyłyśmy w podskokach), nadmorskich knajp, hamaków i całej tej otoczki.  Do tego sama wysepka, położona bardzo blisko brzegu i połączona z nim mostem. Z lotu ptaka: kleks ziemi na morzu, na środku dżungla (no wiem, to nie dżungla, ale TYLE PALM!) i czerwona świątynia ukryta w chaszczach. Dookoła tak zwane „diabelskie tary do prania”, czyli formacje skalne, które widać kiedyś komuś skojarzyły się ze starodawnym urządzeniem do prania majtów. 

I mieli promocje na omiyage z Hello Kitty, więc nie mogłam nie pokochać Aoshimy. 

Droga ze świątyni do wody
Czas jednak gonił, dlatego pod wieczór ruszyłyśmy dalej, do Kagoshimy, którą też serdecznie polecam (nigdy nie wybrałam Kyūshū jako miejsca stałego zamieszkania, ale od kiedy pierwszy raz tam trafiłam niezmiennie kocham całą tę wyspę dziwną miłością).  Tutaj znowu trochę historii, choć tym razem muszę wejść w erę Meiji (XIX wiek), na której niezbyt się znam, a na pewno gorzej niż na Sengoku (może po prostu jeszcze nie trafiłam na odpowiednią dramę, która przybliżyłaby mi tematykę), więc nie planuję się rozwodzić. Z Kagoshimy (która wtedy nazywała się Satsuma) pochodził Saigō Takamori, samuraj, który odegrał ważną rolę w procesie przejścia Japonii z shogunatu do… Hm, modernizacji. Do systemu, w którym najważniejszy był cesarz w każdym razie. Z tej okazji odwiedziłyśmy więc  kagoshimskie muzeum, opowiadające o wszystkich tych wydarzeniach. Muzeum jest bardzo nowoczesne, szczycą się nawet specjalnymi projekcjami z udziałem kukło – robotów (brzmi to creepy i trochę takie jest, bo na przykład kukła Saigō rusza się momentami bardzo ludzko i widzom może zrobić się dziwnie), odtwarzającymi historyczne wydarzenia. Niezależnie od lekkiego dreszczu, wywołanego dziwną technologią, muzeum jest warte zobaczenia. 

Sakurajima z zewnątrz i od środka
Poza tym… Sakurajima! Leżąca w zatoce tuż przy Kagoshimie (za prom płaciłyśmy chyba 160 jenów w jedną stronę) wyspa, na której leży okazały, czynny wulkan. Dymi ponoć bardzo często, ale akurat przy nas nie zadymił. Stanowił za to piękne tło do zdjęć. Można na niego do pewnego mometu wejść (nie do końca, bo to jednak czynny wulkan), ale nie jesteśmy takie głupie, żeby przy temperaturze dobijającej do 37 stopni tarabanić się pod górę, dlatego poprzestałyśmy na spacerach przy brzegu i moczeniu nóg w ashiyu.

Po dwóch noclegach w Kagoshimie przyszedł czas na powrót, tym razem drugą stroną wyspy. Tutaj nie mogło się obyć bez postoju w Kumamoto, nawet po tym wszystkim, co stało się w kwietniu tego roku. Zamek z Kumamoto (naprawdę imponujący!) został strasznie zmaltretowany przez trzęsienie i, szczerze mówiąc, na oko odbudowa potrwa jeszcze długo. Póki co można wejść tylko na pewną odległość, czyli w zasadzie obejść zamek dookoła parkiem (za free, można za to dorzucić się do puszki na rekonstrukcję). Znając Japończyków, poradzą sobie. A ja sama cieszę się, że widziałam zamek chociażby z zewnątrz i w takim stanie (ale jeszcze kiedyś wejdę do środka!). Poza tym w Kumamoto oczywiście pełno jest Kumamona, maskotki regionu (nakupowałam tyle pamiątek, że starczy dla całej rodziny – ale to w imię wkładu w odbudowę gospodarki :D) i mają świetny Kumamoto ramen, bardzo polecam!

Jak widać Kumamoto ostatnio lekko nie miało
I tak – z postojem na nocleg w Kurume, ponieważ nie da się dojechać na Seishun 18 Kippu z Kagosimy  do Osaki w jeden dzień, nie wspominając o przystanku w Kumamoto po drodze – po tygodniu południowych wojaży byłyśmy z powrotem w akademiku w Minoh. Tylko po to, żeby w ciągu jednego dnia zrobić pranie, spakować się ponownie i ruszyć na Tōhoku…

… O czym napiszę 次回 ;)

1 komentarz:

  1. Szkoda tego zamku (i ogółem Kumamoto), ale fakt, Japończycy sobie poradzą. Kto, jak nie oni? :D
    Piękne widoki! Tylko trochę mnie dobiłaś, że tak daleko na plażę. <3

    OdpowiedzUsuń