Na dobry początek palmy z Aoshimy (ale pod Tokio też rosną) |
Nasz
plan wycieczki zakładał objechanie Kyūshū dookoła (minus Fukoka i Nagasaki, w
których akurat już byłam… No i bez Sagi, ale sami Japończycy mówią, że to
prefektura, w której „najbardziej z całego kraju nic nie ma”), dlatego z Beppu
skierowałyśmy się prawą stroną (mapy ^^) na południe, żeby trafić do Miyazaki.
To stolica prefektury, ale – szczerze mówiąc – z całej metropolii najbardziej
zapamiętałam jedną szeroką aleję, prowadzącą ze stacji do hotelu. Miasta na Kyūshū
były dużo… żywotniejsze niż te, w
których zdarzyło mi się nocować na Shikoku, ale nadal miałam poczucie pobytu w
nadmorskim kurorcie. Na co w żadnym wypadku nie narzekałam, bo przecież to moje
wakacje. Nawet jeżeli chodzi o miejsca warte zobaczenia, to Internet w odpowiedzi
na hasło „Miyazaki” (kiedy już odrzucimy wyniki dotyczące reżysera filmów
animowanych) wyrzuca jako jedne z pierwszych wskazówki dojazdu na Aoshimę,
leżącą jeszcze bardziej na południe malutką wysepkę, otoczoną pięknymi plażami.
Tam też udałyśmy się po odhaczeniu naszego jedynego miyazaczańskiego zabytku –
Miyazaki Jingū.
Miyazaki Jingū, elo |
Plaże Aoshimy (z diabelskimi tarami) |
Aoshima
natomiast okazał się jeszcze ładniejsza, niż na zdjęciach. Przede wszystkim –
była tam plaża, na której ludzie się KĄPALI. Wydawałoby się, że w wyspiarskiej
Japonii plażę możemy znaleźć na każdym kroku. NIC BARDZIEJ MYLNEGO. Z Osaki na
przykład na najbliższą sensowną plażę trzeba trochę przejechać, dlatego
ucieszyła nas ta nagła bliskość złotego piasku (tak rozpalonego od słońca, że
drogę do wody przebyłyśmy w podskokach), nadmorskich knajp, hamaków i całej tej
otoczki. Do tego sama wysepka, położona
bardzo blisko brzegu i połączona z nim mostem. Z lotu ptaka: kleks ziemi na
morzu, na środku dżungla (no wiem, to nie dżungla, ale TYLE PALM!) i czerwona świątynia
ukryta w chaszczach. Dookoła tak zwane „diabelskie tary do prania”, czyli
formacje skalne, które widać kiedyś komuś skojarzyły się ze starodawnym
urządzeniem do prania majtów.
I
mieli promocje na omiyage z Hello Kitty, więc nie mogłam nie pokochać Aoshimy.
Droga ze świątyni do wody |
Czas
jednak gonił, dlatego pod wieczór ruszyłyśmy dalej, do Kagoshimy, którą też
serdecznie polecam (nigdy nie wybrałam Kyūshū jako miejsca stałego
zamieszkania, ale od kiedy pierwszy raz tam trafiłam niezmiennie kocham całą tę
wyspę dziwną miłością). Tutaj znowu trochę
historii, choć tym razem muszę wejść w erę Meiji (XIX wiek), na której niezbyt
się znam, a na pewno gorzej niż na Sengoku (może po prostu jeszcze nie trafiłam
na odpowiednią dramę, która przybliżyłaby mi tematykę), więc nie planuję się
rozwodzić. Z Kagoshimy (która wtedy nazywała się Satsuma) pochodził Saigō
Takamori, samuraj, który odegrał ważną rolę w procesie przejścia Japonii z
shogunatu do… Hm, modernizacji. Do systemu, w którym najważniejszy był cesarz w
każdym razie. Z tej okazji odwiedziłyśmy więc
kagoshimskie muzeum, opowiadające o wszystkich tych wydarzeniach. Muzeum
jest bardzo nowoczesne, szczycą się nawet specjalnymi projekcjami z udziałem
kukło – robotów (brzmi to creepy i trochę takie jest, bo na przykład kukła Saigō
rusza się momentami bardzo ludzko i widzom może zrobić się dziwnie),
odtwarzającymi historyczne wydarzenia. Niezależnie od lekkiego dreszczu,
wywołanego dziwną technologią, muzeum jest warte zobaczenia.
Sakurajima z zewnątrz i od środka |
Poza
tym… Sakurajima! Leżąca w zatoce tuż przy Kagoshimie (za prom płaciłyśmy chyba
160 jenów w jedną stronę) wyspa, na której leży okazały, czynny wulkan. Dymi
ponoć bardzo często, ale akurat przy nas nie zadymił. Stanowił za to piękne tło
do zdjęć. Można na niego do pewnego mometu wejść (nie do końca, bo to jednak czynny wulkan), ale nie jesteśmy takie głupie, żeby przy
temperaturze dobijającej do 37 stopni tarabanić się pod górę, dlatego poprzestałyśmy
na spacerach przy brzegu i moczeniu nóg w ashiyu.
Po
dwóch noclegach w Kagoshimie przyszedł czas na powrót, tym razem drugą stroną
wyspy. Tutaj nie mogło się obyć bez postoju w Kumamoto, nawet po tym wszystkim,
co stało się w kwietniu tego roku. Zamek z Kumamoto (naprawdę imponujący!)
został strasznie zmaltretowany przez trzęsienie i, szczerze mówiąc, na oko
odbudowa potrwa jeszcze długo. Póki co można wejść tylko na pewną odległość,
czyli w zasadzie obejść zamek dookoła parkiem (za free, można za to dorzucić
się do puszki na rekonstrukcję). Znając Japończyków, poradzą sobie. A ja sama
cieszę się, że widziałam zamek chociażby z zewnątrz i w takim stanie (ale
jeszcze kiedyś wejdę do środka!). Poza tym w Kumamoto oczywiście pełno jest
Kumamona, maskotki regionu (nakupowałam tyle pamiątek, że starczy dla całej rodziny – ale to w
imię wkładu w odbudowę gospodarki :D) i mają świetny Kumamoto ramen, bardzo
polecam!
Jak widać Kumamoto ostatnio lekko nie miało |
I
tak – z postojem na nocleg w Kurume, ponieważ nie da się dojechać na Seishun 18
Kippu z Kagosimy do Osaki w jeden dzień,
nie wspominając o przystanku w Kumamoto po drodze – po tygodniu południowych wojaży
byłyśmy z powrotem w akademiku w Minoh. Tylko po to, żeby w ciągu jednego dnia
zrobić pranie, spakować się ponownie i ruszyć na Tōhoku…
… O
czym napiszę 次回
;)
Szkoda tego zamku (i ogółem Kumamoto), ale fakt, Japończycy sobie poradzą. Kto, jak nie oni? :D
OdpowiedzUsuńPiękne widoki! Tylko trochę mnie dobiłaś, że tak daleko na plażę. <3