sobota, 9 lipca 2016

To chyba ostatnia w tym roku podróż na Shikoku (ale kto wie) - Konpira Kabuki!

Mam wrażenie, że moje studia na Handaiu można podzielić na okresy, w których nie mam nic do roboty i w związku z tym leżę do góry brzuchem (zwiedzam/oglądam/czytam, chociaż głównie pierdoły); oraz takie, kiedy roboty jest tyle, że nie wiem za co najpierw się zabrać i w związku z tym też leżę (zwiedzam etc.). Teraz przeżywam model drugi, dlatego to idealny moment na aktualizację bloga (do czego nie mogłam się zmusić w okresie laby – znajdźcie zależność), choć znowu mam w plecy z dwa miesiące.

Konpirasan (świątynia)
Do końca zajęć został jeszcze niecały miesiąc (w odróżnieniu od Polski, semestr kończy się tutaj na przełomie lipca i sierpnia), więc zanim będzie już po wszystkim i będę mogła zdawać relację co najwyżej z egzaminów (których znowu nie ma tak dużo…) opiszę dwie ostatnie uniwersyteckie wycieczki. W semestrze wiosennym obrodziło, bo zorganizowali nam aż dwa dwudniowe wyjazdy z noclegami w ryōkanach (które co prawda nazwałabym raczej byczymi hoteliskami z pokojami stylizowanymi na ryōkan, no ale zawsze można było poleżeć sobie na tatami, iść do onsenu i najeść ryby do oporu). Nie ukrywam, że mam pewne zarzuty w stosunku do organizacji (ZAWSZE dają za dużo czasu na zwiedzanie miejsc, w których nic nie ma i za mało na ciekawe + ZAWSZE organizują postój na lunch w miejscu, gdzie sensownego – pod względem ilości i ceny – jedzenia ze świecą szukać), ale i tak jestem im wdzięczna za te wycieczki.

W przypadku tego semestru wdzięczność przypada głównie na pierwszy wyjazd, podczas którego zawędrowaliśmy do miejscowości Kotohira na Shikoku, żeby tam obejrzeć kabuki w najstarszym zachowanym kabukowym teatrze w Japonii: 旧金毘羅大芝居/ Kyū Konpira Ōshibai  (to jedna z chyba pięciu różnych nazw, które poznałam w czasie wyjazdu, więc internet może Wam podsunąć różne rzeczy w odpowiedzi na wyszukiwanie).

Widownia w teatrze
(Tu przy okazji dodam, że bardzo szanuję nasze biuro  także za przygotowywanie nam streszczeń sztuk, które będziemy oglądać, bo inaczej BYŁOBY KIEPSKO z odbiorem.)

Góra: Kotohira, dół: rekonstrukcja teatru z Edo (XVII-XIXw.)
W przeciwieństwie do innych teatrów, w których do tej pory miałam okazję oglądać sztuki (będących całkowicie współczesnymi budowlami albo zamkami z bajki, jak Takarazuka), teatr w Kotohirze był malutki i przytulny. Już przy wejściu trzeba było się schylać, bo drzwi mają tam ze 120 cm wysokości. Od razu dostajecie torebkę na buty, bo w środku całkowity zakaz poruszania się w obuwiu. Wszystko z drewna. Nasze miejsca, a właściwie nasz boks (byliśmy podzieleni na boksy po 6 osób, siedzenia oczywiście w stylu japońskim, czyli klęczysz na poduszce, a jak przestaniesz czuć nogi to możesz zmienić pozycję; za to my siedziałyśmy z naszym najprzystojniejszym wykładowcą :D) znajdował się z boku na pierwszym piętrze, ale – biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary całości – i tak mieliśmy strasznie dobry widok na scenę. Ludzie na parterze mieli może jeszcze lepszy, ale miałam wrażenie, że panował tam straszliwy ścisk, a na dodatek żeby dostać się na swoje miejsce trzeba było przechodzić po drewnianych „pomostach” między rzędami, gdzieś na wysokości klatek piersiowych już siedzących widzów. Dla (stanowiących większość  widowni) japońskich babć i dziadków to musiało być wyzwanie (było, widziałam), ale cóż, zachciało się obcować z klasyką.
Scena

Sama sztuka (właściwie trzy sztuki, jak to w kabuki) była świetna, ale oszczędzę Wam zawiłości fabuły każdej części (których nawet bym nie wyłapała, gdyby nie te streszczenia) i powiem tylko: wszystko było tak ładne, że nie przeszkadzała mi nawet świadomość, że główny taniec uroczej kurtyzany wykonuje jakiś stary dziad (tutaj obrażam zapewne wybitnego aktora, no ale takie są fakty) przebrany za młodą kobietę ;) I to nawet nie wpływ Takarazuczy i tych wszystkich przebieranek. Po prostu będący pod wrażeniem człowiek zapomina o takich szczegółach, a ten facet tańczył lepiej niż ja kiedykolwiek będę w stanie!  Podczas trwania przedstawienia oczywiście nie można było robić zdjęć, ale mam za to wiele ujęć spomiędzy aktów, rozglądajcie się na boki.

Pierwszy dzień tej wycieczki składał się więc z oglądania kabuki… No i jeszcze jednego japońskiego ogrodu, który odwiedziliśmy po drodze (i który już się tu pojawił w którymś last month). A potem standardowo: ogromna kolacja w hotelu i onsen. Spędziłyśmy godzinę w wannie z płatkami róż (na pogaduszkach z japońskimi paniami w średnim wieku).

Drugiego dnia za to czekała nas wspinaczka na pobliską górę, do świątyni Konpira. Trochę to trwało (zdjęcie obok wskazuje, ile stopni musieliśmy pokonać od podnóża do ostatniej budowli; na dodatek na koniec okazało się, że równie dobrze mogliśmy zostać w połowie, bo tam była główna część świątyni), ale widoki były przednie. Co prawda nadal były to przednie widoki na wiochę (Shikoku, my love!), ale zawsze.

W drodze powrotnej (przez Awaji) zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby obejrzeć teatr lalkowy (Awaji Ningyō-za / 淡路人形座). Japoński teatr lalkowy (bunraku lub ningyō jōruri) z boku może wyglądać dziwnie, bo lalkarzy jak najbardziej widać na scenie, tylko wszyscy udają, że ich nie ma (zwykle mają też zakryte twarze, chociaż czasem zdarza się, że główny „operator” nie ma). Na jedną lalkę przypadają trzy osoby: najważniejszy (i najstarszy stażem) odpowiada za głowę i prawą rękę, drugi w kolejności za lewą rękę, najmniej doświadczony za nogi. Historię za to snuje kantor, siedzący na podwyższeniu z boku (obok muzyka, który dobrzdąkuje mu podkład na trzystrunowym shamisenie). Pomyślcie sobie, jak bardzo oni muszą mieć dopracowaną synchronizację. Ja nie musiałam sobie wyobrażać, bo przed sztuką mieliśmy okazję posłuchać mini-wykładu, prowadzonego przez jednego z lalkarzy i zobaczyć, jak w jego rękach przedmiot, jakim jest w końcu kukła, nagle BUM! ożywa jako dama sprzed stuleci. Serio. Zapadło mi tez w pamięć, że kantorem była młoda dziewczyna (nie chcę ryzykować, ale z wyglądu nie nazwałabym jej starszą od siebie), choć myślałam, że to też rozrywka tylko dla facetów (bu, ktoś tu jest niedouczony).

My, lalka i jej operator
Tak mniej więcej przebiegła pierwsza wyprawa. Łapiecie mniej więcej, jak bardzo… ehm… Różnorodny jest program takiego wyjazdu? Można się pogubić. Na drugą chyba jednak przeznaczę osobny wpis, bo – szczerze mówiąc – pisząc ten tekst siedzę w jednej z nielicznych otwartych od bladego świtu kawiarni w Shinjuku, a jakąś godzinę temu wykulałam się z nocnego autobusu Osaka – Tokio. Wspominałam, że mam ostatnio bardzo dużo zajęć?

次回: Najbardziej randomowa z naszych akademickich wycieczek – Gifu/Aichi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz