Imabari |
Druga
połowa wycieczki po Shikoku zaczęła się od mszy w Matsuyamie (Niedziela
Palmowa, dostałyśmy nawet po prawdziwej gałązce palmowej na łebka i – nie wiem
właściwe, jak i dlaczego – przywiozłam swoją aż do Osaki; stoi na biurku i
patrzę na nią, pisząc to :) ), a potem zapakowałyśmy się do kolejnego małego
pociągu i ruszyłyśmy w kierunku następnej prefektury – Tokushimy. Po drodze
robiąc dwugodzinny przystanek w miejscowości Imabari, by obejrzeć tamtejszy
zamek. Mówiłam, że nigdy jeszcze nie widziałam tyle zamczysk w tak krótkim
czasie?
Naruto z malowniczą gałęzią |
Tokushima
(mówię teraz o mieście, stolicy prefektury o tej samej nazwie… Mylące
nazewnictwo) nie sprawiała wrażenia większej od Matsuyamy, w dodatku kiedy w
niedzielę wieczorem szłyśmy do hotelu, nie minęłyśmy po drodze żywej duszy.
Ponoć lepiej jest w sierpniu, kiedy ulicami miasta przetaczają się tłumy
tancerzy wykonujących słynny Awa Odori, ale my jako goście spoza sezonu mogłyśmy
co najwyżej obejrzeć muzeum tego święta (notabene odległe o jakieś 5 minut
pieszo od naszego hotelu; to chyba naprawdę nie są duże miasta). Awa Odori wygląda
na tyle dobrze, że mam głupie myśli o powrocie do Tokushimy w sierpniu, ale
grafik pewnie na to nie pozwoli.
Słabo wirują |
Większą
cześć pobytu spędziłyśmy jednak poza granicami miasta. Najpierw padło na miejscowość
Naruto, a właściwie wirujące nieopodal Naruto
no uzushio (鳴門の渦潮), wiry wodne pojawiające się w cieśninie pomiędzy
Shikoku a wyspą Awaji. Nie jestem zbyt wielką fanką mangi Naruto, więc nie łapię ewentualnych powiązań, wybaczcie. W każdym
razie wiry można – po uiszczeniu opłaty, oczywiście – obserwować ze specjalnej kładki,
umieszczonej pod mostem łączącym krańce cieśniny. Ponoć nawet udało nam się
trafić na kulminację codziennego wirowania… A jednak i tak na zdjęciach w Internecie
wyglądało to lepiej. Owszem, woda pod nami cały czas się burzyła, ale mam
wrażenie, że mocniej ja burzyłam się na Chińczyków i Japończyków okupujących
wszystkie okna po kilkadziesiąt minut. Udało mi się wypatrzeć może z dwa
momenty, w których na powierzchni powstały faktyczne wiry, poza tym po prostu
dużo piany i mocny wiatr. Chociaż pasażerowie stateczków obserwacyjnych,
którymi prądy rzucały pod nami mogli mieć zgoła odmienne zdanie niż ja. A poza
tym widoki dookoła zapierające dech.
Ryōzenji |
Po
zejściu na ląd ruszyłyśmy w stronę Ryōzenji i Gokurakuji, świątyni buddyjskich
będących dwoma początkowymi przystankami na liczącej sobie 88 stacji trasie Shikoku henro (四国遍路),tradycyjnej
pielgrzymki po świątyniach rozsianych na całej wyspie. Ponoć wszystko wzięło
się od mojego idola, Kūkaia, choć legendy mieszają się z faktami. W każdym
razie od wieków Japończycy, którzy mają coś do wymodlenia albo muszą po prostu
przemyśleć życie biorą do ręki kij, zakładają bambusowy kapelusz i białe
wdzianko (strój sprzedawany teraz w zestawie na trasie pielgrzymki) i ruszają
na obchód (w przypadku poruszania się pieszo i konsekwentnego „zaliczania”
wszystkich świątyni: trwający jakieś dwa miesiące). Faktycznie, w różnych
miejscach na Shikoku spotykałyśmy tak
ubranych pielgrzymów w różnym wieku, więc najwyraźniej jest to hobby
praktykowane do dziś :)
Okayama! |
Ostatniego
dnia pozostało nam już tylko wrócić do domu okrężną drogą (czyli tak, jak
przyjechałyśmy), zatrzymując się jednak po drodze w Okayamie, by zobaczyć
tamtejszy zamek (TAK!) i pobliski ogród Kōraku-en (znany jako jeden z trzech najpiękniejszych ogrodów Japonii). Miałam mieszane uczucia co do tego
postoju, ale okazało się, że to moje towarzyszki miały rację, bo Okayama-jō
jest bardzo ładny w swojej czerni i ma w środku relatywnie dużo (w porównaniu z
kuzynami z innych prowincji) atrakcji. Oraz pamiątki z postaciami z Gintamy, a za to zawsze cenię zabytki.
次回:Uniwersytecka wycieczka do
Konpiry… Czyli jednak nie opuszczam jeszcze Shikoku?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz