poniedziałek, 5 września 2016

#goingnorth, czyli Aizu - Wakamatsu, Sendai i Matsushima!




Pamiątkeł
Pozdrawiam z pociągu do Fukui. Ale blogowo jeszcze nie na to kolej, czas za to opisać wyjazd na Tōhoku (a konkretnie do Aizu – Wakamatsu, Sendai, Aomori i Hirosaki, plus noclegi w Ustunomiya i Niigata). Po zaznaczeniu trasy na mapie widać, że i tym razem starałyśmy się objechać wszystko dookoła  i przy okazjo zobaczyć kilka atrakcji. Na wszystkie prefektury czasu nie było, ale robiłyśmy, co w naszej mocy. Na przykład w Akicie bardzo chciałam utonąć w fali piesków tej cudownej rasy, ale nie było czasu i wyszłyśmy tylko poszukać piesełowych pamiątek. No i niestety nie udało nam się dotrzeć do sławnej w internetach Lisiej Wioski pod Sendai (do której nie dojeżdża komunikacja podmiejska; trzeba zagadać do kierowcy autobusu najbliższej linii, który „powinien wiedzieć, gdzie nas wysadzić”), ale może to i dobrze, bo czuję podskórnie, że któraś ruda morda by mnie  ugryzła i skończyłoby się na ostrym dyżurze.

To tyle z rzeczy, których nie zobaczyłyśmy. A gdzie udało nam się dotrzeć?

AIZU - WAKAMATSU

Zamek Tsuruga
Dojechałyśmy do tej miejscowości po noclegu w Ustunomiya (polecam lokalny utsnomiyowy przysmak: pierożki gyoza! Przy dworcu JR jest mnóstwo gyozowych knajp i można spróbować – jak ja – zestawu dwunastu pierożków w dwunastu różnych smakach; tylko uważajcie, żeby nie trafić na końcu na pikantnego, khykhy). W Aizu – Wakamatsu stoi zamek (Tsuruga – jō). Tak. Jest jeszcze rezydencja samurajska, ale wolimy zamki. Na dodatek okazało się, że kręcili tam Taigę dramę (czyli dramę historyczną, taką bez naciągania, nie to co mój Nobunaga :D) „Yae no sakura” (główna bohaterka pochodziła z okolicy), a że udało mi się obejrzeć z pięć odcinków zimą, nawet coś kojarzyłam (kolejna  wartość oglądania dram, tylko taigi są za długie :D). Sam zamek był ładny (odbudowany), a w środku wisiały ostrzeżenia, żeby nie rżnąć w Pokemony podczas zwiedzania. Mieli też moje ukochane lody o smaku sake (0,9%!), więc polubiłam tę lokalizację.

SENDAI

Dejt i ja
W Sendai miałyśmy zarezerwowane dwa noclegi w bardzo przyjemnym hotelu kapsułowym (9 hours, polecam), dlatego był czas, żeby zobaczyć zarówno atrakcje miasta, jak i pobliską Matsushimę. Samo Sendai jest największą metropolią Tōhoku i – jak się okazuje – bardzo przyjemnym miastem. Nieopodal dworca JR zaczyna się ogromny, rozgałęziający się pasaż handlowy, w którym jest praktycznie wszystko i można prowadzić życie bez wychodzenia spod zadaszenia, co bardzo przydało nam się drugiego dnia, ale o tym za chwilę. Spragnieni większych wrażeń mogą wsiąść w turystyczny autobusik, który objeżdża najważniejsze spoty, przy czym kierowca po drodze dorzuca swoją anegdotę do każdego, co bardzo mi się podobało. W Sendai BYŁ zamek, ale już nie ma, można za to obejrzeć jego pozostałości (czytaj: kamienne podstawy, czyli to, co chyba zawsze zostaje po zamku) i imponujący pomnik Dejta (Date Masamune, pana feudalnego władającego okolicą w XVII wieku; prawidłowo nazwisko czyta się tak, jak jest napisane, a nie tak, jak ja to zrobiłam – żeby potem nie było, że źle uczę młodzież). Jest też dość nowoczesne muzeum, dla fanów muzeów (ja lubię, chociaż nigdy nie chcę mi się czytać tablic chronologicznych, w żadnym języku).


Dwa widoki z hotelu kapsułowego, bo wszystkich to zawsze ciekawi ;)
MATSUSHIMA 

Matsushima za to… No tak, Matsushima. To trzeci z Trzech Widoków Japonii (a więc złapałam je wszystkie!), ale wszyscy, którzy tam jadą (może poza Matsuo Bashō, poetą z XVII wieku, który tak się przejął, że ponoć aż ułożył haiku, ale chyba nie jest to potwierdzone info) stwierdzają, że nie wiadomo, czemu jako trzecią wybrali właśnie Matsushimę. Clue tej miejscówki to małe wysepki porośnięte sosnami (matsu – sosna i shima – wyspa), między którymi można sobie popływać stateczkiem (ok. 1500 – 2000 jenów za rejs). Albo po których można pospacerować, przynajmniej, jeżeli chodzi o najbliższą brzegu wyspę, do której prowadzi uroczy, czerwony mostek (200 jenów za wejście). Jest ładnie, ale niczego nie urywa. My trafiłyśmy akurat na zachmurzenie wymieszane z przebłyskami słońca, ale chyba nie chodzi o pogodę. Wyspy jak wyspy, sosny jak sosny. Ludzi jak zwykle trochę za dużo ;) Ale przynajmniej skompletowałam wielką trójkę.

Specjalne miejsce dla panoramy Matsushimy z randomowymi ludźmi po bokach
Po drugiej nocy w Sendai nadszedł czas na przejazd do Aomori… Ale czekał na nas zonk. W nocy przyszedł tajfun i zatrzymano wszystkie pociągi oprócz shinkansenów. Jeżeli śledzicie trochę newsy z Japonii (chociażby na JapanToday, bo Japońska Prasówka nie jest tak na bieżąco), to pewnie słyszeliście, że ostatnio nad Tōhoku przechodzi tajfun za tajfunem. Nasz nie był tym najgorszym, no ale najwyraźniej musieli sprawdzić tory, więc utknęłyśmy w Sendai. Tutaj przydał się zadaszony pasaż, o którym wspominałam wcześniej, bo na otwartym polu siekło niesamowicie. Na szczęście ruchu samochodowego nie wstrzymano (swoją drogą, przestudiowanie japońskich procedur bezpieczeństwa wydaje się dobrym pomysłem, do tej pory wiem tylko z gorzkiego hakońskiego doświadczenia, że w górach zatrzymują cały ruch jeśli spadnie powyżej iluś tam milimetrów wody na metr), dlatego przerzuciłyśmy się na autobus dalekobieżny (trasa Sendai – Aomori kosztowała nas niestety 6000 jenów, no ale co zrobisz, panie, nic nie zrobisz). Dzięki temu zaoszczędziłyśmy nawet trochę czasu, bo autobus nie okrąża całego świata, w przeciwieństwie do torów JR na Tōhoku.

Tym sposobem wieczorem 17 sierpnia stałyśmy nieopodal portu w Aomori (i jakieś 500 metrów od naszego hoteliku, wiwat kompaktowe miasta, a w Aomori wszystkie atrakcje znajdują się na obszarze kilometra kwadratowego, tak na moje wyczucie)i patrzyłyśmy na zatokę.

Ale o tym jutro (czyli次回).

2 komentarze:

  1. Hotel kapsułowy, to zupełnie coś odjechanego - kompletny szał, bo przecież one są ułożone jeden obok drugiego. To co się stanie jak ktoś puści bąka?

    OdpowiedzUsuń