Na
Shikoku strasznie chciałam pojechać od momentu, gdy tylko po raz drugi stanęłam
na japońskiej ziemi. Najmniejsza z głównych czterech japońskich wysp nie
załapała się do napiętego programu zwiedzania podczas pierwszego pobytu, ale
nadal czułam, że nie mogę sobie tego miejsca odpuścić (uczucie, którego w ogóle
nie mam na przykład w stosunku do Hokkaido). Tym bardziej mieszkając w Osace,
którą od Shikoku dzieli w zasadzie tylko wyspa Awaji i trochę wody.
Seishun 18 Kippu razy trzy i typowy pejzaż Shikoku |
Mimo
tej w zasadzie niewielkiej odległości, dotarcie z Osaki do Matsuyamy na Shikoku
pierwszego dnia zajęło nam jakieś osiem godzin. Przez oszczędność. Kilka wpisów
temu wspominałam przelotnie o bilecie okresowym na Japan Railways, który nazywa
się poetycko Seishun 18 Kippu i
pozwala jego posiadaczowi podróżować do oporu liniami kolejowymi (a także
autobusowymi i niektórymi promami, trzeba dokładnie przeczytać długaśny
regulamin) JR przez pięć dni. Co istotne, nie musi być to pięć dni z rzędu –
mogę sobie wykorzystać jeden dzień w poniedziałek, następny w piątek etc.,
byleby w ramach terminu ważności biletu (a terminy takie są dwa: w przybliżeniu
marzec i sierpień każdego roku). Co lepsze, z jednego biletu może korzystać
kilka osób (i tak na przykład jeśli zrzucasz się na bilet z kolegą, zamiast
jednego dnia na raz zużyjecie dwa, po jednym na każdą osobę). Bardzo elastyczne
i bardzo ekonomiczne – jeden dzień przejazdów z Seishun 18 Kippu kosztuje nieco ponad dwa tysiące jenów (a udało mi
się dojechać na nim na przykład z Osaki do Odawary, za co według zwykłej taryfy
kolejowej zapłaciłabym osiem tysięcy). Jedyny haczyk polega na tym, że zgodnie z
regulaminem możemy korzystać tylko z pociągów „osobowych” i „pośpiesznych”
(ang. Local i Semi – Express), które są dwoma najwolniejszymi typami w
japońskiej hierarchii. No i jesteśmy ograniczeni siatką torów JR (która jest
zasadniczo niezła, ale na przykład na Shikoku stanowi jednak pewne
ograniczenie). Stąd te osiem godzin podróży: gdybyśmy jechały autobusem,
wystarczyłoby pokonać dwa mosty (w tym największy wiszący most świata, jak się
dowiedziałam) i Awaji i już jesteśmy na Shikoku. JR za to nie ma tam torów, więc
musiałyśmy pociągnąć aż do Okayamy, by stamtąd (przez kolejny imponujący most,
a właściwie zestaw mostów: Seto Ōhashi
Bridge) przedostać się do miejsca przeznaczenia.
Dzięki temu napodziwiałyśmy się za to sporo widoków, począwszy od bajecznych obrazów Morza Wewnętrznego, a skończywszy na pejzażu Shikoku, który jest dość… Sielankowy. Czyli piękny, ale składają się na niego góry, pola… I nic więcej. No właśnie. Shikoku jest (moim zdaniem) idealnym miejscem na kilkudniowy wypoczynek, ale nie wiem, czy po dłuższym czasie nie zaczęłoby mi trochę brakować… większej cywilizacji. Może to kwestia porównania z Osaką, ale miasta prefekturalne, które odwiedziłyśmy (Matsuyama i Tokushima) były strasznie ciche i spokojne (i małe). C’mon, w niedzielę na ulicach nie było widać ludzi (podczas gdy w Osace nie wiesz, na którą stronę chodnika uciekać pod naporem tłumu). W drodze powrotnej (którą opiszę prawdopodobnie w następnym wpisie, bo wszystko mi się tu nie zmieści) wstąpiłyśmy na kilka godzin do Okayamy, żeby zobaczyć tamtejszy zamek i naprawdę było czuć różnicę (a Okayama to i tak nie największa metropolia Japonii, zapewniam).
Dōgo Oncen z zewnątrz i trochę z wewnątrz (yukaty firmowe) |
Co
nie zmienia faktu, że wycieczka była przyjemna, może właśnie z powodu tego
spokoju i pięknej natury. Po zameldowaniu się w hostelu pierwszego dnia (kolejny plus „prowincjonalności”: zawsze
miałyśmy noclegi bliziutko dworca JR i to w niezłych cenach) ruszyłyśmy prosto do
najjaśniejszego punktu Matsuyamy: onsenu Dōgo, znanego jako najstarszy nadal
czynny onsen w Japonii, przewijającego się (wraz z całym miastem) w powieści „Botchan” Natsume Sōsekiego, a na dodatek
będącego pierwowzorem onsenu ze „Spirited
Away” studia Ghibli (dużo jak na jedną miejscówkę, prawda?). Dōgo Onsen
oferuje klientom jeden z czterech „kursów”, różniących się cenami, ilością
wanien, do których możesz się zanurzyć (to znaczy i tak są dwie, po prostu w
najtańszej opcji możesz wejść tylko do jednej) i możliwością odpoczęcia przy
herbatce w jednym z pomieszczeń. Aczkolwiek wypoczynek musi to być krótki, ponieważ
już na wstępie informują cię, że na kąpanie się i herbatkę (zawartość naszego „kursu”, który kosztował 1200 jenów;
najdroższy: 1500, najtańszy: 400) masz godzinę, a potem fajnie by było, jakbyś
się zmył. Nie winię ich – ani wanny, ani pomieszczenia nie są duże (budynek
pochodzi z końca XIX wieku, choć według podań tamtejsze gorące źródła
odwiedzali już ponoć pierwsi cesarze) i jakoś muszą opanować strumień amatorów
historycznych kąpieli. Na dodatek okazało się, że czasu wystarczyło nam jeszcze
na zwiedzenie wnętrza z przewodnikiem (no, mogłyśmy przypadkiem oszukać ich o
jakieś 20 minut, nikt się nie czepiał), więc i tak ta wizyta wypadła na duży
plus. We wnętrzu nie można było robić zdjęć (oprócz pamiątkowego w pomieszczeniu
„wypoczynkowym”), ale NA TEJ STRONIE możecie podejrzeć, jak w środku jest
ładnie (dodajcie jeszcze w wyobraźni nadzwyczaj ciepły, pogodny wieczór). W
skrócie: jeden z lepszych punktów wycieczki.
Góra w środku miasta i widok z niej (w deszczowy dzień) |
Głównym
punktem drugiego dnia zwiedzania był zamek Matsuyama, położony na szczycie
wzgórza, które STOI W ŚRODKU MIASTA. Serio, pierwszy raz widziałam, żeby w
centrum miasta była po prostu góra. Inne zamki może i stoją na wzniesieniach,
ale (mówię o tych położonych W OBRĘBIE miast; znów odsyłacz do Osaki), ale nie na czymś
tak wielkim jak ten w Matsuyamie. Imponujące. Na dodatek to oryginał, ale nie
tak pusty w środku jak Himeji. Można było nawet za darmo przymierzyć kopie
samurajskich zbroi i porobić sobie fotki (dzięki temu doświadczeniu wiem, że
samuraje musieli mieć ciężko w życiu)! Także duży plus wycieczki.
Tyle
że potem skończyły się największe atrakcje – pozostało nam zobaczyć kilka
świątyni i jeden ogród pod zamkiem, powłóczyć się po sklepach (przynajmniej
dowiedziałam się, że istnieje matsuyamska odmiana okonomiyaki, zawierająca
UDON!) i pójść do kolejnego onsenu (jak najbardziej nowego tym razem, za to w
cenie wejścia można było korzystać z foteli masujących, które zwykle są na
pieniążek, więc szanuję). Przyznaję się bez bicia, że ominęłyśmy muzeum mistrza
haiku nazwiskiem Masaoka Shiki, ale haiku to naprawdę nie moja rzecz. Chociaż
pasjonaci mogą na Shikoku na bieżąco komponować i wrzucać swoje dzieła do
specjalnych haiku box,
porozstawianych na ulicach. Nie wiem, czy to konkurs z nagrodami.
Mini zameczek w Uwajimie |
Wobec
wyczerpania się atrakcji Matsuyamy, trzeciego dnia ruszyłyśmy na południe, do
Uwajimy. To była już naprawdę podróż na koniec świata, w Uwajimie skończyły się
nawet tory kolejowe. Na ulicach zaś widać było palmy, ale nie ludzi.
Postanowiłyśmy zobaczyć owianą dziwną sławą Taga Jinja, znaną też pod nazwą
Dekoboko Jinja (dekoboko to chyba moje
ulubione kanji: 凸凹). To świątynia poświęcona… płci, czyli zasadniczo
seksowi. Obok muzeum o takiej samej tematyce, po wyjściu z którego miałam
ochotę przemyć oczy wodą święconą. Sama Dekoboko Jinja za to była dużo mniejsza,
niż się spodziewałam – ot, budyneczek. Skalą dopasowała się do zameczku w
Uwajimie, który odwiedziłyśmy zaraz potem. Ładny, zachowany z epoki Edo (XVIIw.
– XIXw.), ale maleńki (właściwie powinnam sprostować: w większości przypadków
mówiąc o „zamku” mam na myśli tak naprawdę tylko
wieżę zamkową, bo to właśnie na nie patrzymy, oglądając pocztówki z japońskimi zamkami).
Z wewnątrz zapamiętałam głównie bardzo strome schody i bardzo entuzjastycznego
dziadka – ochotniczego przewodnika.
Tak
minęła pierwsza połowa wycieczki. Opis drugiej… 次回 !
Ale ślicznie... :)
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie się czyta Twoje posty, widać, że Japonia naprawdę jest Twoją pasją. A zdjęcia przepiękne - szczególnie te uwieczniające jedzenie! XD
Czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam cieplutko! ^^
Dziękuję! Mam nadzieję, że faktycznie szybko uda mi się napisać kontynuację tej notki :)
Usuń