Ten
wpis będzie chyba ostatnią archeologią, chociaż zobaczymy, jak mi dalej
pójdzie. Zaznaczę tylko na początku, że Nagoyę odwiedziłam na przełomie grudnia
i stycznia (przypominam: zaraz będzie maj), a później nie poruszajmy tematu
terminowości wpisów i mojej motywacji. Pogoda podczas wyjazdu była bardzo dobra
i właściwie ta zimowa pora nie wpłynęłaby jakoś specjalnie na relację, gdyby
nie jeden szczegół: był to okres około noworoczny. W Japonii. Japończycy
zasadniczo nie robią sobie dużo wolnego w roku. No, pomijam urzędników i
państwowe uniwersytety :) Muzea może i są zamknięte (jak w wielu innych
krajach) w poniedziałki, ale poza tym można spokojnie zwiedzać…
Atrakcje prosto z wnętrza zamku Nagoya |
Chyba
że jest Nowy Rok (albo Obon, Święto Zmarłych). Okres od około 29 grudnia do 2
stycznia to trochę martwa strefa. A mimo to postanowiłyśmy z Madą, że czas na
wycieczkę w nowe miejsce. Padło na Nagoyę. Nie wiem dlaczego, serio. Nie
oznacza to, że mam coś przeciwko Nagoyi, ale do dziś nie potrafię stwierdzić,
czemu akurat tam pojechałyśmy. Co prawda byłam wtedy w ostrej fazie fascynacji
Odą Nobunagą (dobra, nadal jestem, bo dramy zniszczyły mi życie), a on się w
Nagoyi urodził, ale nie to przeważyło (oprócz muru przy świątyni Atsuta Jingū i
jednej świątynki skitranej między pasażami handlowymi w mieście mało było
faktycznych pozostałości po Odzie, a przynajmniej ja do innych nie dotarłam).
Tak więc – bez wyraźnego powodu – wylądowałyśmy na tydzień w Nagoyi i powiem
Wam, że siedem dni (odliczając jeden na wypad do oddalonej o dwie godziny
pociągiem Ise Jingū i jeden w onsenie) w zupełności wystarczy, żeby zobaczyć WSZYSTKO w okolicy.
A właściwie prawie wszystko, bo mam jedno kokoro
nokori: nie zwiedziłyśmy fabryki Toyoty (Toyota to miasto pod Nagoyą, ale
miasto powstałe wokół fabryki właśnie), którą zamknęli dla zwiedzających dokładnie w dzień naszego
przyjazdu (na okres noworoczny). Co oznacza, że muszę tam jeszcze wrócić, bo ta
fabryka...
Spoko roboty i spoko blogerka |
Widziałyśmy
za to muzeum Toyoty, bo jeszcze się nie zamknęło na święta (właściwie o włos,
skierowałyśmy się tam prosto po pierwszym spotkaniu na dworcu). W środku
zobaczyłyśmy spoko roboty, ale poza tym w większości rozmaite maszyny tkackie
(kto wie, że Toyota zaczynała jako warsztat tkacki i założyciel wcale nie
nazywał się Toyota, tylko TOYODA? Zresztą, obecnym prezesem też jest pan
Toyoda, jak to w firmie z tradycjami). No, jeszcze kilka samochodów i robot
symulujący montaż auta w fabryce (może żeby mi nie było przykro, że prawdziwej
nie zwiedzę). No i gwóźdź programu: KitKaty o smaku tostów z pastą z czerwonej
fasoli jako omiyage w sklepie z
pamiątkami! Tosty z czerwoną fasolą to najwyraźniej specjał z Nagoyi, choć nie
mam pojęcia, jak smakują, bo nie zdecydowałam się na takie śniadanko ani razu.
Jestem natomiast prawie pewna, że nie mogą smakować tak, jak ten KitKat.
Ōsu Kannon na tle idealnej pogody |
Drugiego
dnia postawiłyśmy na odleglejszą historię (mniej lub bardziej rekonstruowaną),
odwiedzając świątynię Ōsu Kannon (gdzie trafiłyśmy na targ staroci i można było
kupić na przykład stare erohony,
czyli – uwaga, będzie retro – „świerszczyki”), zamek Nagoya i wspomnianą wyżej
Atsuta Jingū. Zamek jest prawdopodobnie największą atrakcją miasta, chociaż
zbyt mocno przypominał mi swojego osaczańskiego kolegę. Czytaj: beton. Czytaj:
windy w środku. Czyli: z zewnątrz spoko (chociaż nie mogłam zrobić ładnego
zdjęcia przez stojący obok dźwig budowlany), w środku trochę „WUT?”. Atsuta
Jingū zaś, jak przystało na miejsce święte (mówią, że drugie najświętsze po Ise
Jingū i że jest tam przechowywany miecz Kusanagi
no mitsurugi, będący jednym z trzech regaliów cesarskich... Chociaż to też
chyba replika, bo prawdziwy poszedł na dno morza wraz z jednym z cesarzy w XII
wieku – historia jest trudna), była pozamykana i dopuszczała zwiedzających
tylko do pewnego miejsca.
W Naikū ludzi mało jak wszędzie w Japonii |
Skoro
już jesteśmy przy miejscach świętych pozamykanych dla turystów: następnego dnia
wybrałyśmy się do Ise Jingū, czyli the best of the best shintōizmu. Chram w Ise
poświęcony jest bogini Amaterasu, szefowej wszystkich szefów w japońskim
panteonie. W środku ponoć złożone jest lustro Yata no kagami, ze wspomnianego zestawu trzech regaliów, no ale nie
żeby ktoś „zwykły” je widział. „Zwykli” pielgrzymi dopuszczani są tylko do
pewnego momentu (nazwałabym to bramko – murem) i tam mogą się modlić i składać
ofiary, które – przynajmniej w okresie noworocznym, czego jestem naocznym
świadkiem – potrafią przybierać formę nawet banknotu jednomanowego (10 tysięcy
jenów, czyli ok. 330 zł) wrzuconego do skrzyni na wota (tradycyjnie wrzuca się
tam symboliczne 5 jenów). I tak w obydwu świątyniach, ponieważ chram Ise dzieli
się na Świątynie Zewnętrzną (Gekū) i
ważniejszą Świątynię Wewnętrzną (Naikū),
oddalone od siebie o jakieś, o ile pamiętam, 4 kilometry (i z niebotycznie
drogim autobusem krążącym pomiędzy; biznes to biznes). No i ostatni szczegół:
Ise Jingū jest zawsze nowa, ponieważ – zgodnie z wiekową tradycją – odbudowuje
się ją od zera co 20 lat, zmieniając nieco położenie. Tak więc: historyczna
atmosfera: zero, wszystko nowe, drewno jaśniutkie (ostatnia odbudowa: 2013
rok). Nie zrozumcie mnie źle: i tak warto to wszystko zobaczyć. Ale trzeba
przygotować się psychicznie i nie snuć zbytnio fantazji.
Nagoya nocą ładna, jak to wielkie miasto |
No i
na tym mniej więcej skończyły się nam główne atrakcje Nagoyi i okolic. Oczywiście,
widziałyśmy jeszcze kilka świątyń, przeszłyśmy centrum wzdłuż i wszerz
(natykając się na tymczasową kawiarnię z motywem Gudetama, do której nie
weszłam przez kolejkę, ale do tej pory mam plakat na ścianie), wjechałyśmy też na
jeden z najwyższych budynków w mieście, by stamtąd podziwiać nocną panoramę (było
to dość traumatyczne przeżycie przez odkryty dach i niepokojącą architekturę
kładki widokowej, dającą wrażenie, że zaraz zlecisz). Ba, świętowałyśmy nawet
samego Sylwestra w jednej z knajp (gdzie o północy byłyśmy już tylko my dwie,
kelner i jego dziewczyna, z którymi wymieniliśmy się życzeniami, oraz jakiś pan
o najwyraźniej złamanym życiu = noc sylwestrowa w Japonii). Ale od tego Sylwestra
zdecydowanie lepszy był pierwszy dzień nowego roku, który przesiedziałyśmy
zanurzone w działającym mimo wszystko pobliskim onsenie (rotenburō pierwszego stycznia, nie podejrzewałam się o to), do
którego dojeżdżało się… Podniebnym autobusem (autobus poruszał się po „torach”
na wiadukcie ciągnącym się nad miastem). Może to wina tego terminu, ale nie wydaje mi
się, że mam zbytnio po co wracać na dłużej do stolicy prefektury Aichi (no,
poza tą Toyotą, ale to nawet nie Nagoya). Co nie znaczy, że żałuję tej
wycieczki, bo zobaczyłam przyjemne miasto. No i ten Nobunaga :P
次回:Szybki powrót do
teraźniejszości, czyli wiosenne wakacje na Shikoku (część BYĆ MOŻE pierwsza z
dwóch).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz