Tak zapamiętam Hiroshimę |
Kaszynka, która miała – mniejszą lub większą – przyjemność odbębniać
swój staż właśnie w prefekturze Hiroshima, ostrzegała mnie, że właściwie wiele
do zobaczenia w rzeczonym mieście nie ma. Jak się człowiek rozejrzy, wychodzi
taki Poznań (krajobrazowo, nawet tramwaje są). Mimo to postanowiłam – po Nagasaki – pójść za
ciosem i dwutygodniową (ostatnią już, kończącą roczny pobyt tutaj) wycieczkę po
Japonii zainicjować w drugim z miast o strasznej historii, lecz godnej
pozazdroszczenia energii witalnej. Poza tym znalazłam tani bilet na nocny
autobus z Tokio (polecam firmę Willer Express, mają spoko promocje i wygodne siedzenia,
na których można przespać całą podróż – choć z drugiej strony ja przespałabym
ją tak czy siak), więc żal było nie skorzystać.
Tak więc 3 września o 9 rano wytoczyłam się z autobusu przy
głównym dworcu, zapakowałam swoje epickie bagaże (rok życia w torbie, rok
życia w torbie!) do najbliższych schowków i – może nie pierwszej świeżości, ale
nastawiona bardzo entuzjastycznie – ruszyłam zwiedzać.
Nie oszukujmy się, każdy kto miał w szkole zajęcia z
historii (co ja mówię, nie wymagajmy tak wiele – każdy, kto przegląda czasem
Kwejka) wie, co się stało w Hiroshimie. Owszem, rzuciłam więc okiem na
tamtejszy zamek (rekonstrukcję, co akurat w tym przypadku jest w pełni uzasadnione)
ale jeden dzień, który miałam spędzić w
tym mieście, przeznaczyłam niemal w całości na zwiedzanie Kopuły Bomby
Atomowej, Parku Pokoju i muzeów.
W tym chciałabym jednak zobaczyć nadzieję |
Tutaj taka moja mała refleksja – porównując Hiroshimę i
Nagasaki pod względem miejsc upamiętniających wybuchy bomb odniosłam wrażenie, że
w tym pierwszym mieście jest to wszystko zorganizowane nieporównywalnie
bardziej… Przygnębiająco. Jasne, w tym co się stało, nie ma nic wesołego, ale o
ile w Nagasaki czułam jakąś nadzieję na lepszą przyszłość, przekaz Hiroshimy
całkowicie mnie dobił. Przechodząc przez
kolejne sale tamtejszego muzeum czytałam niemal wyłącznie (z imienia i
nazwiska) o ludziach którzy zginęli, wyparowali, ewentualnie zmarli po kilku
dniach w wyniku odniesionych ran. Pewnie coś takiego jest potrzebne dla
zrozumienia skali i charakteru tego, co się stało, ale pojedynczemu człowiekowi
robi się coraz ciężej i ciężej, aż w końcu wychodzi i patrzy na ogień, który
będzie płonął, aż z powierzchni Ziemi nie zniknie ostatnia broń nuklearna. Czyli
prawdopodobnie nie zgaśnie nigdy.
W każdym razie dobrze, że nie zaplanowałam sobie na ten
dzień innego zwiedzania, raczej przegrałoby z moim nastrojem. Mimo to nie żałuję, że tam pojechałam i każdemu taką wycieczkę polecam, bo jednak czytać w necie lub książce a zobaczyć naprawdę skalę tego wszystkiego, co tam się porobiło to dwa całkiem różne odczucia.
Do tego właśnie w Hiroshimie w końcu spotkałam się z Kaszynką
(alias Sto Serc) i odtąd podróżowałyśmy już razem.
W asyście naszych stu jeden kilo bagażu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz