Oto czubek Fuji. |
I to w
dość efektowny sposób – samolotem. Nie, nie mamy za dużo pieniędzy (choć
dostaliśmy od naszej ukochanej nad życie firmy bonus na wyprawę, który mieliśmy
obiecany w umowie - ale kto by tam to w październiku czytał ze zrozumieniem, wtedy mieliśmy w
głowach tylko neon „JAPONIA”) – przelot budżetówką wychodził nieco taniej niż
bus w obie strony (i nieopisanie szybciej). Tak więc na Kyūshū pojechaliśmy
przez Tokio (z przystankiem w tym ostatnim na zakupy, obżarcie się do granic
możliwości na PIZZOWYM BUFECIE w Shakey’s i nomikai ze znajomymi). Tutaj cenna
uwaga: lotnisko Narita tylko udaje, że jest w Tokio. Leży 60km od niego i jeśli
nie masz zmysłu poszukiwacza najtańszej możliwej opcji, zapłacisz 3000 jenów za
dojazd z Shinjuku na miejsce. A jeśli masz (czyli jesteś krewnym Darka i mnie)
pojedziesz z Ueno za 1/3 tej kwoty. Wybieraj mądrze. Sam lot przebiegł
spokojnie, poza tym, że jeszcze chwila i na pokładzie kazaliby płacić sobie
dodatkowo za powietrze, którym oddychasz, stewardessy były jakieś brzydkie, a
niebo zachmurzone i widzieliśmy tylko czubek Fuji.
Fukuoka
przywitała nas deszczem, ale i tak niewiele sobie z tego robiliśmy, gdyż po
zjedzeniu (zadziwiająco taniego jak na lotnisko) obiadu przesiadaliśmy się
bezpośrednio w 高速バス (czyli taki ekspresowy autobus, jakkolwiek by to nie
brzmiało; jechał autostradą i ponoć dzięki temu było szybciej) i pędziliśmy do
Nagasaki, na spotkanie przygodzie, oraz Marcie, Madzie i Adze (to w sumie
trochę synonimy). Bilety kupiliśmy z wyprzedzeniem, korzystając z
niezastąpionego systemu płatności w konbini. Serio, robisz rezerwację w necie,
lecisz z numerkiem do najbliższego Lawsona albo Seven Eleven i pozamiatane.
Bilety na samolot też tak kupiliśmy. Japonia jest najlepsza.
Pamiątkowe selfie w strojach do relaksu na kamlotach |
Po
wzruszającym reunion na kładce dla pieszych nad główną drogą w Nagasaki
stwierdziliśmy, że walić dziś zwiedzanie, i tak już pada. Po zameldowaniu się w
hotelu (polecam Akari, jest świetnie położone, tanie, była darmowa kawa i
miałam większe łóżko niż Darek :D) i przegrupowaniu, wraz z Madą i Kaszynką
ruszyłyśmy relaksować się w onsenie, położonym na zboczu pobliskiej góry. Nie
dość, że mogłyśmy wymoczyć tyłki, podziwiając panoramę nocnego Nagasaki, to
jeszcze trafiłyśmy na Dzień 岩盤浴 (taka sauna, tylko że z efektami
specjalnymi w postaci soli, kamieni i innych zdrowotnych gadżetów, na których
się leżało; były pokoje o różnej temperaturze i przy 60 stopniach nie mogłam
oddychać, polecam) i było tanio. A my cenimy tanie imprezy.
W ten
sposób wróciłyśmy zrelaksowane do Akari, by zakończyć dzień wraz z Agą i
Darkiem przy litrze umeshū. Albo trzech. Dzień zakończył się późno.
Pierwsi japońscy święci, to się ceni |
Druga doba w Nagasaki upłynęła mnie i Darkowi… martyrologicznie. I intensywnie.
Zwiedziliśmy bowiem wszystkie miejsca związane z wybuchem nad Nagasaki bomby
atomowej, a na dobitkę miejsce kaźni słynnych (to znaczy kto zna, ten zna) 26
męczenników z Nagasaki. W skrócie – męczennicy mieli pecha, że akurat za ich
życia i działalności Toyotomi Hideyoshi wydał edykt zakazujący praktyk chrześcijańskich,
a mieszkańcy Nagasaki w czasie II wojny światowej mieli jeszcze większego
pecha, że 9 sierpnia 1945 roku były chmury i amerykański bombowiec zawrócił
znad pierwotnego celu, kierując się w stronę ich miasta. Dużo rzeczy zostało na
ten temat napisane, więc nie będę się starała dorzucać swoich marnych trzech
gorszy, a zamiast tego napiszę tylko, że naprawdę warto zobaczyć zarówno Park Pokoju, hipocentrum
(przy okazji dowiadując się, czym jest HIPOcentrum…) wybuchu, jak i muzeum
poświęcone pamięci tego dnia. Na dodatek w parku zagadał nas pan, który był wtedy kilkulatkiem i prawie się rozkleiłam po jego opowieści.
Tak dziś wygląda hipocentrum (czarny słup), w tle pozostałości katedry Urakami |
A
męczennicy tez mieli niewesoło, za to teraz mają stronę internetową o
najlepszym adresie świata 26martyrs.com!
Tyle
emocji trzeba było odreagować, więc wieczorem nadszedł czas na KARAOKE w znalezionym
przez Agę i Darka Joysound. To było KARAOKE Z NOMIHŌDAIEM (czyli nieograniczoną
ilością drinków). Bez limitu czasowego. I do tego były jeszcze soft drinki z
automatów za free. I LODY. MIĘDZY INNYMI MATCHA. I do tego były polewy i POSYPKI. A Mada
miała urodziny, przez co dostaliśmy tort (trochę świeżo odmrożony, ale o
północy smakował jak ambrozja, mimo, że zżarłam do tego czasu z dwa litry
lodów) i 30% zniżki. Zniżka jest najlepszym, co może spotkać cię przy
regulowaniu rachunku (długiego na pół metra) o trzeciej nad ranem. Na dodatek
Kaszyńskiej policzyli za wyrobienie nam karty członkowskiej plus 500 jenów,
więc przez całą drogę powrotną darła się „ALE DLACZEEEGO? ALE TO JEST NIE
FAAAAIR!” – gdyby ktoś pytał, zrzuciliśmy się, żeby jej oddać :) Największym
szokiem następnego ranka był fakt, że nadal mam głos, gdyż w duecie z Madą
wykonałam prawdopodobnie połowę openingów z Gintamy
(i kilka endingów). W skrócie: najlepsze karaoke ever.
To zdjęcie wiele mówi o tamtym wieczorze |
Trzeci dzień
w Nagasaki to pozostałości: tu jakaś świątynia; tam Dejima (sztucznie usypana
wyspa, która już nie jest wyspą i stoi w środku miasta), kiedyś będąca jedynym
obszarem w Japonii, na którym mogła postać noga obcokrajowca (najczęściej
Holendra), obecnie szalenie nudna; posiadłość i ogród Glovera (pana, który
wymyślił Kirina, a Kirin to dobre piwo, więc szacun dla niego, choć miał
brzydką córkę – ZA TO ŁADNY DOM), wieczór w dzielnicy, w której ponoć było czuć
atmosferę ery Taishō (lata 1912 – 1926), choć ja ją czułam tylko przy pierwszym
zaułku, a potem moją uwagę odwróciły panie na niebotycznych obcasach, które
mogły niby być hostessami, ale mogły też mieć zgoła inną profesję… I pożegnanie
z dziewczynami. To nie czas na łzy, widzimy się za niecały miesiąc w Tokio (na
pewno na karaoke).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz