Hakata to jedno z dwóch serc Fukuoki, drugim jest Tenjin |
Pierwszy dzień został tak naprawdę pochłonięty przez podróż
(powrót?) z Nagasaki do Fukuoki. Jak już jesteśmy przy tych dwóch miastach,
pierwsze podobało mi się znacznie bardziej. Fukuoka jest całkiem spoko jako
miejsce do życia (z klimatu przypomina takie mniejsze Tokio) i ma zarąbisty
falowany dach nad dworcem Hakata, ale historycznie – niestety – mniej do
zaoferowania niż Nagasaki, a zwiedzanie to jest to, co lubię najbardziej
(dobra, nie licząc karaoke z nomihōdaiem). Jeżeli w tym momencie zwolennicy
Fukuoki powstaną ze swoich miejsc i udowodnią mi pomyłkę, będę nawet wdzięczna,
aczkolwiek po Nagasaki poczułam się drugim miastem trochę rozczarowana.
Mniam (?) |
Co nie oznacza jednak, że był to zmarnowany czas. Po
zakwaterowaniu się w totalnie odjazdowym hostelu Aloha („odjazdowym” w sensie tego,
że właściciel sprawiał wrażenie osoby z niezłym bałaganem na strychu, raczej
mało ogarniał i nazwaliśmy go Panem Aloha. A łazienka nie zamykała się na
klucz, prysznice w stresie polecam ;)) ruszyliśmy na zwiedzanie miasta i
kolację w yatai, czyli japońskiej budce na kółkach z jedzeniem (jeżeli ktoś
chce się rozwinąć popularnonaukowo, pisałam o tym mini artykuł TUTAJ). Yatai
znaleźliśmy na brzegu rzeki Naka, mijając po drodze prawdopodobnie największą
atrakcję miasta – Canal City, czyli centrum handlowe wyposażone w system fontann,
które co godzinę dają popis strzelania wodą przy akompaniamencie podniosłej
muzyki. Podobało mi się, bo w środku znalazłam sklep Shōnen Jumpa i kupiłam teczkę
z Gintamy, wiwat pamiątki tematyczne. Na straganach było dużo ludzi, jeszcze
więcej obcokrajowców i trochę drogo, ale wiadomo – atrakcja turystyczna. Z
braku wiedzy na temat tego, co kryje się pod nazwami większości dań zamówiłam ōden,
bo przynajmniej mogłam pokazać sprzedawcy palcem, co chcę zjeść (było dobre).
Darkowi trafiła się ryba - mentai (明太) nadziewana jej własną ikrą, więc –choć
jemu smakowało – cieszyłam się z mojego ōdenu.
Nasze katedry są starsze, ale klimat był |
Drugi dzień to niedziela, więc plany zwiedzania
podporządkowałam porannej wizycie w kościele Nie byle jakim, trafiła mi się
katedra, głownie dlatego, że przez kijowe wifi w Alosze nie bardzo mogłam
poszukać w necie innych parafii. Wyszło mi to jednak na dobre, ponieważ przy
katedrze trafiłam na mój pierwszy znaleziony w Japonii sklepik z
dewocjonaliami, więc wyszłam biedniejsza o 300 jenów, ale bogatsza o modlitewnik.
Ciekawe, czy na trzecim roku dostanę dodatkowe punkty na ustnym za znajomość „Ojcze
nasz” po japońsku.
Po mszy nadszedł czas na samotne zwiedzenie ruin zamku w
Fukuoce (serio, niewiele z niego zostało, jakaś platforma w miejscu dawnej
wierzy i trochę murów, ale ruiny rządu w Dazaifu robią jeszcze „lepsze”
wrażenie), park z uroczym jeziorkiem i teatr Nō (gdzie załapałam się na jakiś turniej
i mogłam obejrzeć za free fragment przedstawienia, czasem warto zagadać do pań
na portierni). Później nastąpiła seria jakiegoś miliarda świątyń, oznaczonych
na mapie Fukuoki jako „Region with many temples and shrines”. Zanim zaczęły mi
się wszystkie zlewać w promieniach bezlitosnego słońca Kyūshū stwierdziłam, że
najfajniejsze były: 櫛田神社 - Kushida Jinja (bo efektowna) i najstarsza świątynia zen w
Japonii – 聖福寺/Shōfukuji (bo święty spokój w środku).
Tego dnia poza kupnem nieprzyzwoicie taniego bentō,
klapek geta do kimona („Chyba trochę małe…” – „Panienko, jak w tych butach nie
wystaje pięta, to znaczy, że jest ŹLE!”) i Kitkata o smaku fioletowego ziemniaka (紅いも) na dworcu Hakata nie działo się już nic
spektakularnego.
U Tenjina wszystko dobrze |
Trzeci dzień to Dazaifu. Jak już wspominałam, obróciliśmy
tam zadziwiająco szybko, głównie dlatego, że był poniedziałek i tamtejsze Muzeum
Narodowe Kyūshū było zamknięte. Widzieliśmy oczywiście poświęconą nieszczęsnemu
Sugawara no Michizane (w skrócie: wpływowy urzędnik, przeciwko któremu
zawiązano spisek, w związku z czym został wygnany na Kyūshū, gdzie zmarł, by
jako duch nawiedzać dwór cesarski, który się wystraszył, powiedział „sorry” i
uczynił z niego bóstwo „na zgodę” – i co, jestem mistrzem tl;dr?) świątynię –
Dazaifu Tenman-gū (大宰府天満宮), która była równie ładna, co nastawiona na
wyciągnięcie jak największej ilości hajsu z pielgrzymów (amulety „na dobrą
naukę” za 1000 jenów! Niby wiem, że Michizane – bóstwo Tenjin jest opiekunem
ludzi zdających egzaminy, ale taniej chyba wychodzi jednak się nauczyć).
Jak okiem sięgnąć, wszędzie HISTORIA |
Poza świątynią Tenjina widzieliśmy jeszcze kilka innych,
bardzo designerskiego Starbunia (o którym kiedyś czytałam w necie i nie miałam
pojęcia, że stoi w takiej - no sorry - lekkiej dziurze jak Dazaifu) i – gwóźdź programu – ruiny rządu
prefekturalnego z VIII wieku. Zdaje sobie sprawę, jak mała szansa jest na to,
żeby coś z VIII wieku przetrwało do dziś, ale… serio, „ruiny” to mocne słowo w
tym przypadku. Dazaifu (tak w ogóle obecna nazwa miejscowości to jednocześnie
określenie ówczesnego rządu, sprytnie, nie?) Government Office to po prostu sterta
kamlotów na polu. Nie będę hipokrytką, i tak chciałam te kamloty zobaczyć i spróbować
sobie wyobrazić dawny klimat (było ciężko), ale mieliśmy swego rodzaju szczęście, że tego
dnia było zamknięte (w ogóle, uważajcie na zwiedzanie w poniedziałki w Japonii), bo musielibyśmy płacić za wstęp na to pole i do małego
muzeum 150 jenów, a tak weszliśmy za darmo (na samo pole). Nie łamiąc prawa,
ludzie tam psy wyprowadzali.
Pokój taki japoński, wow |
Ostatniego dnia mieliśmy zarezerwowany nocleg w ryōkanie (hostel w stylu "japońskim", czyli przygotujcie się na tatami i spanie na podłodze) Kashima Honkan (鹿島本館), który serdecznie polecam, bo pochodząc z ery Taishō (już wspominałam, kiedy to było) zachował naprawę... japoński klimat. Maty, futony. małe ofuro, kapciochy, japoński ogródek w wersji mini i obsługa z niezłym omotenashi (jak najlepsze służenie gościom, czyli coś, czym zamęczają nas w pracy). Na dodatek stoi jakieś 200 metrów od Kushidy (o czym nie wiedziałam, zwiedzając ją poprzedniego dnia).
I w ten sposób doturlaliśmy się do ostatniego dnia wycieczki. Na Kyūshū zaczęło lać, ale kogo to obchodzi, już wyjeżdżamy. Nasz samolot (tym razem stewardessy były trochę lepsze) wystartował w deszczu i w deszczu wylądował (w Tokio), a my po serii kilku przesiadek z pociągu na pociąg (tutaj wskazówka – okazując w kasie biletowej na lotnisku Narita swój paszport dostaniecie 50% zniżki na Narita Express, który w nieco ponad godzinkę i bardzo wygodnie dowiezie Was do samego Shinjuku; tak, tak, to ten za 3 tysiące, ale jak już mówiłam – ZNIŻKA; działa tylko w stronę Tokio, nigdy odwrotnie) dotarliśmy do domu.
To znaczy do Miyanoshity, ale mieszkam tu już 7 miesięcy
(jak ten czas lecilecileci) i zaczynam się dziwnie przyzwyczajać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz