poniedziałek, 24 marca 2014

Zobaczyłam Nikkō, czyli już COŚ widziałam...?



Ja w naturalnym środowisku - na zwiedzaniu
Śniegi stopniały, nadeszła wiosna, pojechaliśmy do Nikkō. Wycieczka trwała dwa dni - i tak, musieliśmy wziąć na nią specjalne wolne, bo inaczej w życiu by nam się dni nie zgrały (na szczęście w miesiącu możemy standardowo wziąć średnio dwa konkretne dni wolne BO TAK). Japończycy twierdzili, że na Nikkō potrzebne są trzy dni, ale to raczej dowód, że nie należy słuchać ich w kwestii zwiedzania Japonii, bo sami tego za często nie robią (standardowa gadka współpracowników: „Jedziecie do Nikkō? Super! Ja jeszcze nie byłem.”). Ze względów praktycznych wpis na temat tej wyprawy podzielę na kilka części; kto wie, może komuś z Was się kiedyś przyda. 

DOJAZD NA MIEJSCE AKCJI

Transport w Japonii to ekonomiczne zło. To już niby wszyscy wiedzą, ale serio… Najbardziej w całej wyprawie uderzały nas po kieszeni bilety na pociągi. Pomijając standardowe 1410 jenów na dojazd z Hakone do Tokio (w cenie dwie przesiadki, ale inaczej się nawet nie za bardzo da, Hakone to po prostu dziura z onsenami) za przejazd z tokijskiej stacji Asakusa do Nikkō Tobu Station (najtańszą linią Tobu Line) płaci się 1320 jenów w jedną stronę. CHYBA, że ktoś jest Genialnym Organizatorem Wycieczek Julitą Nygą i znajduje informację o 2 Days Nikkō Pass, oferującej za 2600 jenów przejazd w dwie strony + darmowe autobusy w ścisłym centrum Nikkō (to znaczy na trasie dworzec – świątynie, bo reszta tego miasta to dziura dorównująca Hakone). Na dodatek 5% zniżki na żarcie i 10% na pamiątki w wybranych sklepach. TYLE WYGRAĆ </3 Szybka kalkulacja – 5420 jenów za całość przejazdów; w jedną stronę ok. 4,5 godziny w drodze (jak łatwo się domyślić, wyjeżdżaliśmy z Miyanoshity pierwszym możliwym pociągiem, o 5:33 – urocza godzina).

ZAKWATEROWANIE
Moja loża
I tu mi się udało. Poszukując noclegu, który by nas nie zrujnował, wpisałam w Google hasło – klucz: „nikkō backpackers” i dzięki temu trafiłam na najtańszy (i najbardziej chyba cool) hostel w okolicy: Nikkorisō (angielski tej strony internetowej kazał spodziewać się przygody) . Gdybyście kiedyś zabłądzili aż do prefektury Tochigi, serdecznie polecam. Chociaż z zewnątrz wyglądało to jak zwykły domek (a babcia z niedalekiego sklepu z pamiątkami, którą zapytaliśmy o drogę, odparła „Nikkorisō? Mada yatteru no?”, czyli „Nikkorisō? A to w ogóle jeszcze działa?”), w środku okazało się strasznie fajnym hotelem-schroniskiem, wypełnionym (w swoich ograniczonym możliwościach przestrzennych) turystami z zagranicy, z którymi można było usiąść wieczorem wokół stolika kotatsu i pogadać przy piwku. Na dodatek było naprawdę schludnie, czysto, piecyk gazowy grzał porządnie, a na ścianach roiło się od rysunków i karteczek z radami dla podróżnych. Piąteczka dla właściciela, który jest naprawdę równym kolesiem i poczęstował nas domowym umeshu.

ZWIEDZANIE
Spoko namiot renowacyjny

Ponoć „kto nie widział Nikkō, nie widział jeszcze niczego”, ale od siebie dodałabym bardziej, że „kto nie zapłacił za bilet w Tōshōgū, ten nie wie, co to znaczy DROGI WSTĘP”. Otóż  za wbicie do mauzoleum Tokugawy Ieiasu, pierwszego shōguna z rodu Tokugawa, należało wybulić 1300 jenów (dla porównania: wstępy zwykle plasują się na poziomie 200 – 300 jenów, przy czym np. Meiji Jingu jest za free; nie mówię o skarbcach świątynnych; w Kioto jeszcze nie byłam, więc nie wiem, może tam też tak się cenią). W cenie widok głównej bramy Yōmeimon PRZYKRYTEJ NAMIOTEM KONSERWATORÓW, bo trwająca od zeszłego roku renowacja ma się skończyć dopiero w 2020 roku. No cóż, reszta kompleksu i tak wpędzała w kompleksy (hiohiohio, gry słowne najwyższych lotów) ilością złota, rzeźb i ornamentów. Generalnie polecam, mimo że Trzy Mądre Małpy i Nemuri Neko (Śpiący Kot) są wielkości znaczka pocztowego i można by je było przeoczyć. Tylko załóżcie jakieś fajne skary, bo często trzeba wyskakiwać z butów, w końcu miejsce święte. Ponoć główny pawilon stał się inspiracją dla budowniczych restauracji w naszym hotelu i KURDE, FAKTYCZNIE. Nie wiem, czy można to liczyć na plus (chyba nie, kiepsko jak zwiedzanie kojarzy się z nalewaniem ludziom kawy o 7:30 rano), ale fakty są faktami. Polecam też Płaczącego Smoka na suficie jednego z budynków, który (dzięki pomocy sprytnego mnicha – przewodnika) faktycznie płacze i na dodatek wygląda jak  z Dragon Ball, choć chyba nie było to zamierzenie twórców.

Jak widać Iemistu postawił na prostotę i klasykę
Poza wspomnianą wyżej wisienką na torcie widzieliśmy jeszcze Futarasan Jinja, Taiyū-in (grobowiec Iemistu, wnuka Ieiasu, który nie chciał przeginać z ozdobami, żeby nie przyćmić dziadka, ale i tak ZŁOTO WSZĘDZIE) i Rinno-ji (niestety, w remoncie kapitalnym, również sześcioletnim – dlatego zobaczyliśmy bardziej hangar okrywający Rinno-ji, dwóch z Trzech Buddów i wielki placu budowy z lotu ptaka, bo można wejść na 7. piętro rusztowania  konserwatorów). Dorzuciłabym jeszcze skarbiec Tōshōgū, ale w sumie nic szczególnego tam nie było i można to sobie odpuścić. Święty most Shinkyō stał niedaleko naszego hostelu, ale w rzeczywistości jest tuż przy drodze i wygląda jakieś 10 razy mniej imponująco niż na zdjęciach. Drugiego dnia zaczęło niestety padać, więc odpuściliśmy plany zawierające alejkę posążków Jizō czy wodospad Kegon, bo pójście tam w taką pogodę nie miało zbytnio sensu. Uzyskany czas przewaliliśmy w kaiten zushi i Book Off-ie (używane książki i mangi za pół ceny, yayayayay) w Tokio, a co tam.

ŻAREŁO

Oyakodon - bo zawiera matkę - kurę i dziecko - jajko, hiohio
Obiecałam sobie nie wyjeżdżać z Nikkō bez zjedzenia porządnego sernikkō (gra słowna tak sucha, że zachce Wam się wody) i udało się: pierwszego dnia odwiedziliśmy kawiarnię – sklep z antykami, gdzie dostaliśmy wprost królewskie zestawy od pana, który na baristę raczej nie wyglądał, aczkolwiek miejsce było super i aż wpisaliśmy się do księgi gości (po uprzednim sprawdzeniu kresek w kanjiach). Na obiad wpadliśmy do restauracyjki mieszczącej się w tym samym budynku, co sklep z pamiątkami, w którym wcześniej pytaliśmy o drogę. Kiedy twarz babci podającej nam herbatę wydała się dziwnie znajoma, zrozumieliśmy, że to nie tylko ten sam budynek, ale też ten sam gang Babć Właścicielek <3

Specjalnością Nikkō jest ponoć yuba (angielska nazwa wg Google: tofu skin, może to Wam coś podpowie; podawane zwykle z udonem), ale jakoś się nie skusiliśmy. Skusiliśmy się za to na yuba manjū, czyli rodzaj słodyczy z pastą z czerwonej fasoli (manjū) smażonych w panierce (obstawiam, że z yuba) i podawanych na ciepło Z SOLĄ. I herbatką. Brzmi jak koszmar, ale było pychota.
Detale robią klimat - kawiarnia/antykwariat

PODSUMOWANIE

Poza tym, że jednogłośnie przyznaję sobie tytuł Mistrzyni Organizacji Wycieczek, było naprawdę super. Chcę więcej i to jak najszybciej, a więc czekamy tylko na ogłoszenie terminu naszego tygodniowego wolnego w maju i… Witaj, Kansai.

P.S. A tak w ogóle wiszę Wam jeszcze dwie notki, ale restauracja mnie trochę wykańcza fizycznie, więc więcej niż jedną na raz nie jestem w stanie napisać. Bądźcie cierpliwi  (jeżeli kogoś w ogóle ten blog obchodzi oczywiście) ;*

2 komentarze:

  1. Ja obserwuję, czytam i podziwiam ;). Ta śliczna łyżeczka mnie rozczuliła <3!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, muszę podziękować Neifile za linkowanie ;)
      ... Mnie też! ;)

      Usuń