Ja w naturalnym środowisku - na zwiedzaniu |
DOJAZD NA MIEJSCE AKCJI
Transport w Japonii to ekonomiczne zło. To już niby wszyscy
wiedzą, ale serio… Najbardziej w całej wyprawie uderzały nas po kieszeni bilety
na pociągi. Pomijając standardowe 1410 jenów na dojazd z Hakone do Tokio (w cenie
dwie przesiadki, ale inaczej się nawet nie za bardzo da, Hakone to po prostu
dziura z onsenami) za przejazd z tokijskiej stacji Asakusa do Nikkō Tobu
Station (najtańszą linią Tobu Line) płaci się 1320 jenów w jedną stronę. CHYBA,
że ktoś jest Genialnym Organizatorem Wycieczek Julitą Nygą i znajduje
informację o 2 Days Nikkō Pass, oferującej za 2600 jenów przejazd w dwie strony
+ darmowe autobusy w ścisłym centrum Nikkō (to znaczy na trasie dworzec –
świątynie, bo reszta tego miasta to dziura dorównująca Hakone). Na dodatek 5%
zniżki na żarcie i 10% na pamiątki w wybranych sklepach. TYLE WYGRAĆ </3
Szybka kalkulacja – 5420 jenów za całość przejazdów; w jedną stronę ok. 4,5
godziny w drodze (jak łatwo się domyślić, wyjeżdżaliśmy z Miyanoshity pierwszym
możliwym pociągiem, o 5:33 – urocza godzina).
ZAKWATEROWANIE
Moja loża |
I tu mi się udało. Poszukując noclegu, który by nas nie
zrujnował, wpisałam w Google hasło – klucz: „nikkō backpackers” i dzięki temu
trafiłam na najtańszy (i najbardziej chyba cool) hostel w okolicy: Nikkorisō
(angielski tej strony internetowej kazał spodziewać się przygody) . Gdybyście
kiedyś zabłądzili aż do prefektury Tochigi, serdecznie polecam. Chociaż z
zewnątrz wyglądało to jak zwykły domek (a babcia z niedalekiego sklepu z
pamiątkami, którą zapytaliśmy o drogę, odparła „Nikkorisō? Mada yatteru no?”, czyli „Nikkorisō? A to w ogóle jeszcze działa?”), w środku okazało się
strasznie fajnym hotelem-schroniskiem, wypełnionym (w swoich ograniczonym
możliwościach przestrzennych) turystami z zagranicy, z którymi można było
usiąść wieczorem wokół stolika kotatsu i pogadać przy piwku. Na dodatek było
naprawdę schludnie, czysto, piecyk gazowy grzał porządnie, a na ścianach roiło
się od rysunków i karteczek z radami dla podróżnych. Piąteczka dla właściciela,
który jest naprawdę równym kolesiem i poczęstował nas domowym umeshu.
ZWIEDZANIE
Spoko namiot renowacyjny |
Ponoć „kto nie widział Nikkō, nie widział jeszcze niczego”,
ale od siebie dodałabym bardziej, że „kto nie zapłacił za bilet w Tōshōgū, ten
nie wie, co to znaczy DROGI WSTĘP”. Otóż
za wbicie do mauzoleum Tokugawy Ieiasu, pierwszego shōguna z rodu Tokugawa,
należało wybulić 1300 jenów (dla porównania: wstępy zwykle plasują się na
poziomie 200 – 300 jenów, przy czym np. Meiji Jingu jest za free; nie mówię o
skarbcach świątynnych; w Kioto jeszcze nie byłam, więc nie wiem, może tam też
tak się cenią). W cenie widok głównej bramy Yōmeimon PRZYKRYTEJ NAMIOTEM
KONSERWATORÓW, bo trwająca od zeszłego roku renowacja ma się skończyć dopiero w
2020 roku. No cóż, reszta kompleksu i tak wpędzała w kompleksy (hiohiohio, gry
słowne najwyższych lotów) ilością złota, rzeźb i ornamentów. Generalnie
polecam, mimo że Trzy Mądre Małpy i Nemuri Neko (Śpiący Kot) są wielkości znaczka pocztowego i można by je było
przeoczyć. Tylko załóżcie jakieś fajne skary, bo często trzeba wyskakiwać z
butów, w końcu miejsce święte. Ponoć główny pawilon stał się inspiracją dla
budowniczych restauracji w naszym hotelu i KURDE, FAKTYCZNIE. Nie wiem, czy
można to liczyć na plus (chyba nie, kiepsko jak zwiedzanie kojarzy się z
nalewaniem ludziom kawy o 7:30 rano), ale fakty są faktami. Polecam też
Płaczącego Smoka na suficie jednego z budynków, który (dzięki pomocy sprytnego
mnicha – przewodnika) faktycznie płacze i na dodatek wygląda jak z Dragon
Ball, choć chyba nie było to zamierzenie twórców.
Jak widać Iemistu postawił na prostotę i klasykę |
Poza wspomnianą wyżej wisienką na torcie widzieliśmy jeszcze
Futarasan Jinja, Taiyū-in (grobowiec Iemistu, wnuka Ieiasu, który nie chciał
przeginać z ozdobami, żeby nie przyćmić dziadka, ale i tak ZŁOTO WSZĘDZIE) i
Rinno-ji (niestety, w remoncie kapitalnym, również sześcioletnim – dlatego zobaczyliśmy
bardziej hangar okrywający Rinno-ji, dwóch z Trzech Buddów i wielki placu
budowy z lotu ptaka, bo można wejść na 7. piętro rusztowania konserwatorów). Dorzuciłabym jeszcze skarbiec Tōshōgū,
ale w sumie nic szczególnego tam nie było i można to sobie odpuścić. Święty
most Shinkyō stał niedaleko naszego hostelu,
ale w rzeczywistości jest tuż przy drodze i wygląda jakieś 10 razy mniej imponująco
niż na zdjęciach. Drugiego dnia zaczęło niestety padać, więc odpuściliśmy plany
zawierające alejkę posążków Jizō czy wodospad Kegon, bo pójście tam w taką pogodę
nie miało zbytnio sensu. Uzyskany czas przewaliliśmy w kaiten zushi i Book
Off-ie (używane książki i mangi za pół ceny, yayayayay) w Tokio, a co tam.
ŻAREŁO
Oyakodon - bo zawiera matkę - kurę i dziecko - jajko, hiohio |
Obiecałam sobie nie wyjeżdżać z Nikkō bez zjedzenia
porządnego sernikkō (gra słowna tak sucha, że zachce Wam się wody) i udało się:
pierwszego dnia odwiedziliśmy kawiarnię – sklep z antykami, gdzie dostaliśmy
wprost królewskie zestawy od pana, który na baristę raczej nie wyglądał,
aczkolwiek miejsce było super i aż wpisaliśmy się do księgi gości (po uprzednim
sprawdzeniu kresek w kanjiach). Na obiad wpadliśmy do restauracyjki mieszczącej
się w tym samym budynku, co sklep z pamiątkami, w którym wcześniej pytaliśmy o
drogę. Kiedy twarz babci podającej nam herbatę wydała się dziwnie znajoma,
zrozumieliśmy, że to nie tylko ten sam budynek, ale też ten sam gang Babć
Właścicielek <3
Specjalnością Nikkō jest ponoć yuba (angielska nazwa wg Google:
tofu skin, może to Wam coś podpowie; podawane zwykle z udonem), ale jakoś się
nie skusiliśmy. Skusiliśmy się za to na yuba manjū, czyli rodzaj słodyczy z
pastą z czerwonej fasoli (manjū) smażonych w panierce (obstawiam, że z yuba) i
podawanych na ciepło Z SOLĄ. I herbatką. Brzmi jak koszmar, ale było pychota.
Detale robią klimat - kawiarnia/antykwariat |
PODSUMOWANIE
Poza tym, że jednogłośnie przyznaję sobie tytuł Mistrzyni
Organizacji Wycieczek, było naprawdę super. Chcę więcej i to jak najszybciej, a
więc czekamy tylko na ogłoszenie terminu naszego tygodniowego wolnego w maju i…
Witaj, Kansai.
P.S. A tak w ogóle wiszę Wam jeszcze dwie notki, ale restauracja
mnie trochę wykańcza fizycznie, więc więcej niż jedną na raz nie jestem w stanie
napisać. Bądźcie cierpliwi (jeżeli kogoś
w ogóle ten blog obchodzi oczywiście) ;*
Ja obserwuję, czytam i podziwiam ;). Ta śliczna łyżeczka mnie rozczuliła <3!
OdpowiedzUsuńMiło mi, muszę podziękować Neifile za linkowanie ;)
Usuń... Mnie też! ;)