Złapię je wszystkie |
Yokohama znana jest z… e… huh… Tak serio to pierwsze
pytanie, które sobie zadaliśmy, brzmiało „no dobra, a co jest w Yokohamie?”.
Niby nazwa jakoś każdemu się kojarzy, ale z niczym konkretnym. No więc zapytaliśmy
Japończyków i proszę, odpowiedź jest. Nie port, nie ocean, nie muzeum ramenu (jest
coś takiego) – liczy się tylko CHIŃSKA DZIELNICA (中華街 – wym. chūkagai). Największa w kraju, super, fajnie, jedziemy.
Welcome |
Nie zrozumcie mnie źle – nie, żebym miała dość japońskiej
kultury. W ogóle, chińskim klientom umiem co najwyżej w ich języku podziękować.
Ale Chinatown = chińskie knajpy = chińskie żarcie. Czyli: DUŻO, TANIO,
SMACZNIE. To wystarczyło, żeby nas przekonać.
Mimo, iż (po raz pierwszy chyba) pojechaliśmy gdzieś z
Darkiem zupełnie na dziko, bez japońskiego „przewodnika” (koleżanka z pracy -
A. - się pochorowała) czy nawet mapy miasta, dało się ogarnąć. Najpierw mapę
(dzięki Bogu za 案内所, wym. annaijō – punkty informacyjne; mieli nawet osobną
mapę Chinatown), potem resztę. Kiedy wyturlaliśmy się z metra na odpowiedniej
stacji wystarczyło już tylko iść w stronę najbliższej wielkiej, kolorowej
bramy, oznaczającej wejście na teren ChR… E, Czerwonego Smoka. A także złotego,
zielonego… No cóż, było kolorowo.
Oraz głośno.
Oraz mało uprzejmie.
Serio, mam dość dużą bekę z samej siebie, kiedy to piszę,
ale zdecydowanie poniższy fakt zasługuje na wzmiankę. Otóż po trzech miesiącach
w Japonii zaczynasz odczuwać dyskomfort kiedy ekspedient/kelner NIE WŁAZI ci w
tyłek już od momentu, w którym przekroczysz próg lokalu. Wystarczyło, że poszliśmy
coś zjeść i prowadzący knajpę Chińczycy byli po prostu CHIŃCZYKAMI, a nam już
coś nie grało. Że nie mogliśmy zmienić miejsca, że ton głosu nie taki (choć
formułki w keigo niby się zgadzały), że potrawy były podawane „jakoś tak
chamsko” – OMG, chyba nam się w głowach poprzestawiało. Powrót do Polski będzie
traumą.
Straumatyzowane pando-pyzy |
A jak już jesteśmy w kategorii „trauma”, dostałam absolutnej
pando-gorączki, wszędzie dookoła mnie widząc tego czarno-białego misia w formie
każdego gadżetu, jaki można wymyślić (choć nie znalazłam bluzy z pandzimi
uszkami i ogonkiem – chyba że dla dziecka – a takiej właśnie szukam). Generalnie, wszystko co w tej dzielnicy nie było restauracją, było sklepem z pamiętkami. Niestety,
w moim portfelu hulał wiatr (trzeba przecież COŚ odłożyć na wyprawę do Kansai
wiosną), więc ograniczyłam się do pando-pyzy z nadzieniem z zielonej herbaty,
która to pyza miała minę, jakby naprawdę chciała jak najszybciej umrzeć, ale za
to była pyszna. I gorąca, przez co zamiast pozować do zdjęcia z jej mordką,
usiłowałam utrzymać ją w ogóle w dłoniach, a uchachany Darek fotografował moja
zmagania.
Trochę Londyn, trochę Japo, trochę "Kings and Queens" |
Kiedy mieliśmy już dość chińskości, wydostaliśmy się z powrotem
na stronę Zachodzącego Słońca, by zobaczyć ocean, wypić kawę za darmo (kupony z
pracowniczej stołówki rulez) w Macu w centrum handlowym, przespacerować się pod
ogromnym diabelskim młynem (jako wierna fanka twórczości Jareda Leto nie mogłam
się nie wzruszyć, widząc takie ustrojstwo przy moście nad oceanem), zgubić –
kurde – drogę w poszukiwaniu kawiarni, wylądować w Jonathan’s na kawowym Drink
Barze za 300 jenów i – po odzyskaniu czucia w zmarzniętych kończynach –
zapakować się w pociąg do domu.
Ostatecznie miesiąc rozliczeniowy zakończyłam z 40 jenami przeznaczonymi
jeszcze na przechulanie.
Dobrze mi idzie.
https://www.youtube.com/watch?v=hTMrlHHVx8A OCZYWISTA OCZYWISTOŚĆ. Ave Dżared.
OdpowiedzUsuńWracaj już.
Nie, jeszcze nie.
Usuń