niedziela, 12 stycznia 2014

Jaki Nowy Rok, taki cały... Well.

Japońska zima nie daje mi się co prawda we znaki (choć – sądząc z relacji – polska też jeszcze niczym się nie popisała), ale i tak z niecierpliwością czekam aż zacznie się robić CIEPLEJ i przyjdzie wiosna. Pomyśleć, że miałam szansę trafić na Hokkaido… W każdym razie, póki na drzewach nie pojawią się liście, wracam wspomnieniami do miłych akcentów zimy – przed Wami notka o Sylwestrze i Nowym Roku.

             
Lucky stroik na drzwiach naszego luksusowego akademca
Podobnie jak o świętach Bożego Narodzenia, tak o japońskim Nowym Roku można przeczytać na wielu japolubnych portalach (a niektórzy nawet robili na ten temat happyou na Benia i wygrywali tym życie, pozdro Karo ;*), ale jednak rzeczywistość zaskakuje. Po pierwsze – zero imprezy na Sylwka. Nie spodziewałam się co prawda ruskiego szampana pitego na śniegu, ale nawet fajerwerków nie było! Na dodatek możliwość wydostania się z Miyanoshity po 20:30 spadała niemal do zera (bo – przecież to logiczne – z okazji Sylwestra OBCIĘLI ilość autobusów), o powrocie już nie mówiąc. Zamiast dyski w Odawarze wybraliśmy więc obchody w lokalnej jinji, tuż ponad hotelem (zachwalane na plakacie, który zawisł tego samego dnia w stołówce) – i było warto, bo udało nam się zobaczyć prawdziwe japońskie świętowanie (na małą skalę), składające się z walenia w dzwon świątynii, wrzucania pieniążka, jedzenia zupy i zapijania jej symboliczną ilością alkoholu (załapaliśmy się). Na dodatek Pan Mam Nazwisko Jak Marka Samochodu, koordynator imprezy, był niepocieszony, gdy dowiedział się, że nie będziemy 2. stycznia w Hakone, żeby obejrzeć przebiegający wtedy przez miasto Hakone Ekiden (Maraton):
PMNJMS: No to co, kibicujemy drugiego?
My: Eeee, w sumie to jedziemy obejrzeć Cesarza w Tokio, bo są tylko dwie okazje w roku…
PMNJMS: Aha… Ojej… No tak, naturalnie, tylko dwie w roku… Ale… Maraton…

Przed północą
W Nowy Rok pracowaliśmy, manewrując pomiędzy naustawianymi wszędzie talizmanami szczęścia w kształcie gigantycznych mochi (kulki ryżowe, mieliśmy okazję sami ubijać wcześniej u rodziny A. i było super, polecam wielki drewniany młot), świętymi sznurami, sztucznymi beczkami z sake I NAWAŁEM KLIENTÓW. Na dodatek, ponieważ to najważniejszy dzień w roku, cały personel chodził jak podłączony do wysokiego napięcia. Nie mówiąc już o tym, że zwiększyliśmy swoje zasoby ludzkie między innymi o członków działu ślubów i jinjiki, tak więc nasi POŻS i PUSE poganiali odpowiednio jaki kelner i dziewczyna od bagaży (taka ładna kobieta wyglądała w naszym mundurku tak masakrycznie, że zaczęło mi być mniej żal siebie). W każdym razie ucieszyłam się, kiedy moja zmiana dobiegła końca. 

Za te wszystkie wysiłki czekała na nas nagroda: Cesarz (głupio to brzmi, ale zasadniczo na tym to polegało). Jak już wspominałam, przytaczając rozmowę z Panem Mającym Nazwisko Jak Marka Samochodu, zwykły Japończyk ma okazję zobaczyć swojego Cesarza dwa razy w roku: 23. grudnia (Cesarskie urodziny) i właśnie 2. stycznia (noworoczne życzenia dla ludu). 23go nie mieliśmy czasu, bo pracowaliśmy, a wieczorem chlaliśmy bożonarodzeniowo w izakayi, więc JAKOŚ SIĘ NIE ZESZŁO. Ale już na drugiego specjalnie wzięliśmy wolne miesiąc wcześniej (to znaczy jak już przekonałam resztę, że warto – I KTO MIAŁ RACJĘ, HĘ? :D). 

Nasz dzień zaczął się o 4:40 rano, stwierdzeniem Ani, że chyba ma gorączkę i nie da rady. Zaległa więc w łóżku, a ja pomaszerowałam sama na dworzec, gdzie na szczęście już czekał na mnie Darek (choć, szczerze mówiąc, sama też bym na bank pojechała). Konsumując hotelowy chleb w pociągu (wielkie logo hotelu na opakowaniu czyni z nas w oczach współpasażerów ludzi pozornie bogatych, podczas gdy prawda jest TROSZKĘ inna…) i zapijając kawą z automatu dojechaliśmy do stolicy. Tutaj skierowałam się prosto do najbliższego Seven Eleven z bankomatem, by wypłacić z konta trochę stażowej zapamogi… I niespodzianka. Z okazji Nowego Roku nasz bank ogłosił czterodniową przerwę, podczas której NIE BYŁO DOSTĘPU DO HAJSU. Wierzcie mi, sprawdziłam to jeszcze w trzech innych bankomatach, zanim się poddałam. System bankomatów to w ogóle jak do tej pory jedyne, co Polska ma lepsze (sory Polsko, no ale…). Tutaj bankomat zamyka się o 17, jak bank, a w weekendy nawet wcześniej. Pozostają maszyny w konbini, ale te już często pobierają za wypłacenie ok. 100 jenów (z wyjątkiem Seven, w którym nasz bank ma za darmo, ale Seven nie ma w Hakone, jest tylko Lawson, inna sieć konbini). Szanujcie swój hajs.
            
Trochę chętnych było
Tak więc zostałam w Tokio z równowartością 5 dych oraz kartą SUICA pozwalającą na powrót do domu (dobrze, że chociaż tyle miałam) oraz jeden randomowy przejazd metrem. Gdyby nie fakt, że Darek miał nieco więcej kasy, wróciłabym do domu głodna (a tak wróciłam nażarta jak wiecie jakie dzikie zwierzę). Żeby uczcić nasz brak kasy, skierowaliśmy się prosto do najbliższego Maca, gdzie zamówiliśmy najtańszy zestaw śniadaniowy (serio tani – 200 jenów za kanapkę z kurczakiem i kawę), a stamtąd już pod Pałac Cesarski. Gdy wysiedliśmy z linii Yamanote przy Dworcu Tokijskim, przywitały nas… Tłumy ciągnące w tym samym kierunku, co my. Po raz pierwszy zwątpiłam, jak to będzie z tym zobaczeniem Cesarza. Ale póki co ustawiliśmy się w jednej z gigantycznych kolejek w parku pod pałacem (nie byliśmy przy tym jakimś wyjątkiem jako gaijini), dostaliśmy papierowe flagi Japonii (moja wisi teraz na ścianie w akademiku) i… Zaczęło się nasze czekanie. Cesarz wychodził do ludzi w sumie pięć razy, przy czym mnie i Darkowi udało się załapać na trzecie wyjście, po półtorej godziny stania w tłumie. Przy okazji znów mogliśmy popodziwiać sobie japońską organizację, gdyż kolejka była podzielona na segmenty, wpuszczane po kolei, zajmujące wyznaczone jasno strefy, a wszystkiego pilnowało stado policjantów i jedna laska na koniu. Przeszukali nas dwa razy, ale w końcu dostąpiliśmy zaszczytu oglądania (i słuchania – a Cesarz mówił ku mojej radości bardzo zrozumiale :D) obecnego władcy Japonii. Cały event trwał może 10 minut, ale BYŁO WARTO.

Tanio, smacznie i jeszcze z rozmachem <3
Spod pałacu skierowaliśmy się w stronę Jimbochō, sławnej dzielnicy antykwariatów, którą znaleźliśmy, pytając kilku osób po kolei (a pewien pan nawet nas gonił 300 metrów po tym jak się zorientował, że udzielił nam błędnej informacji) – niestety, były… Zamknięte. No tak, drugi stycznia to przecież ŚWIĘTO, hotel pracuje,  ale takie małe sklepiki już niekoniecznie… Cóż było robić, wyruszyliśmy do Shibuyi, na spotkanie Ewie! Shibuya na szczęście nic sobie nie robiła z dnia wolnego od pracy i udało nam się zjeść sushi w najlepszym kaitenie, jaki miałam okazję do tej pory zobaczyć. Zamawiało się na małym komputerku, przytwierdzonym przy twoim siedzeniu, a sushi przyjeżdżało tuż przed nos klienta, mknąc po taśmie, by odjechać gdy z tacy zabrało się talerzyki i wcisnęło odpowiedni przycisk. Na dodatek siedzieliśmy blisko kuchni, więc bezwstydnie gapiliśmy się na zamówienia innych ludzi. Udało nam się też wypełnić jeden punkt naszej „MUST DO IN TOKYO” listy – znaleźliśmy dzielniczkę love hoteli (na dodatek idąc za instrukcjami jedynego przewodnika po Japonii, który ze sobą zabrałam z Polski, czyli… „Murakami i jego Tokio” :D Nie dość, że się sprawdził, to jeszcze podsunął mi pomysł samotnego wypadu w przyszłości…Ale nie do lovehotu). Tylko w jednym hotelu faktycznie zamiast recepcji był automat (i cudowne foteczki pokoi), za to w innym na spotkanie naszych zaciekawionych głów wychynęła pani recepcjonistka. Well, that was awkward. 

Na koniec dnia jeszcze PRECLOWA KAWA w Starbuniu (mam wrażenie, że smaki specjalne zmieniają tu co miesiąc) za ostatnie pieniądze i można było wracać do domu!

3 komentarze:

  1. Wyjustować chociaż mogłaś. To tytułem wstępu.

    W Polsce już zrobiło się dużo zimniej, ale wciąż zamiast śniegu deszcz i wirusy w powietrzu. Generalnie depresja we mnie i wokół mnie. Kawa ze Starbunia na pewno by pomogła. Ale niekoniecznie preclowa. W ogóle jak to: preclowa?! Wiesz, że mam bujną wyobraźnię, ale akurat tego smaku jakoś sobie nie mogę wyimaginować.

    Wiesz, z jednej strony szkoda, że Japończycy tak rzadko widują Cesarza na żywo. Z drugiej strony, taka masowa audiencja urasta do rangi święta z prawdziwego zdarzenia. To musi być cudowne odczucie, kiedy lud wyczekuje na przybycie swojego władcy. Nie śmiem porównywać Cesarza do naszej władzy, ale mam wrażenie, że im rzadziej Bronek i Donek pokazują się choćby w mediach, tym Polacy szczęśliwsi.

    Mogłaś napisać więcej o love hotelach, to takie intrygujące. Moi ludzie z akademika na pewno chcieliby się więcej na ten temat dowiedzieć. : )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, justowałam -.-''' Ale dobra, zrobię to jeszcze raz.
      Preclowa, to znaczy czekoladowa posypana kawałkami precelka. Już jaśniej? :D

      Usuń
    2. Justuje się do skutku.
      O wiele jaśniej.

      Usuń