Dzisiejszy
wpis zacznę od ostrzeżenia: Takarazuka to szeroki temat, a ja zetknęłam się
zaledwie z ułamkiem tego świata. Prawdopodobnie istnieją już tysiące takich „wprowadzających”
opisów i mój wcale nie będzie najlepszy. Ale cóż, w tym zakątku internetu blogerka
jest jedna i to jej opinia (podkreślam: tylko opinia) zostanie tutaj
przedstawiona :)
Źródło mojej wiedzy na tle dresów, żeby nie było już tak słodko |
Zacznijmy
więc od małego wprowadzenia dla tych, którzy z hasłem „Takarazuka” spotykają
się po raz pierwszy. A więc: po pierwsze to nazwa geograficzna. Takarazuka to
miasto pod Osaką, dość łatwo tam dojechać z naszego kampusu linią kolejową Hankyū.
Ale nie zwykłe miasto, ponieważ swoją siedzibę ma tam Takarazuka Revue, czyli
przedmiot dzisiejszego wpisu. W skrócie: teatr, w którym grają same babki.
Wszystkie role, męskie też. A właściwie
cały szkopuł polega na tym, że role mężczyzn grają kobiety i są przy tym piękne
(to znaczy przystojne), dobre i w ogóle, każda z nas chciałaby z takim (taką…?
Serio, w pewnym momencie człowiek traci… e… orientację) randkować. Takie
odwrócone kabuki, tyle że jeszcze więcej śpiewają (Takarazuka wystawia
praktycznie same musicale, a do tego zwykle po właściwym przedstawieniu jest
jeszcze krótsza lub dłuższa rewia, gdzie w ogóle już tylko taniec i śpiew) i
wszystko jest w stylu zachodnim (sztuki też często z Zachodu, choć sięgają
także po historie z mang, a nawet dzieła w stylu „Genji monogatari”). Choć sama
myślałam, że to powojenny wynalazek, okazuje się, że już kilka lat temu
obchodzili setną rocznicę powstania. Aktorki przed rozpoczęciem mniej lub
bardziej oszałamiającej kariery przez dwa lata uczą się w specjalnej szkole,
gdzie zostaje im przydzielona na stałe rola mężczyzny (otokoyaku) lub kobiety (musumeyaku),
co oznacza, że od tej pory będą grały już tylko tę jedną płeć… A PRZYNAJMNIEJ
TAK MYŚLAŁAM, bo okazuje się, że są wyjątki i na przykład otokoyaku może zagrać rolę kobiety, jeżeli jest to jakaś silna i
energiczna babka, w którą eteryczna musumeyaku
nie dałaby rady się wcielić. Czyli nic nie jest z góry przesądzone i internet kłamie.
Wnętrze teatru. Więcej w ostatnim Last Month |
Podsumowując:
instytucja to na tyle niezwykła, że narosło wokół niej wiele legend, ale z góry
zaznaczam, że NIE MAM POJĘCIA, co jest prawdą, a co nie (patrz wyżej: naprawdę
myślałam, że trwają przy jednej odgrywanej płci). Aż tak w tym nie siedzę. Przeczytałam
za to pożyczoną od koleżanki książkę, traktującą o życiu codziennym fanek
Takarazuki (gdyż głównie są to kobiety, nie ma co ukrywać; kolejka do toalety w
tym teatrze prawie mnie zabiła) i jestem na pół przerażona, a na pół
zafascynowana. Postaram się więc połączyć tę wiedzę z nikłym doświadczeniem, na
które składają się dwa obejrzane spektakle: jeden z biletem z uczelni, drugi
już za własne pieniądze i dlatego kupowany od rana w dniu przedstawienia, bo
taniej (tzw. 当日B席 to coś w stylu „biletów na teraz”,
na dodatek na ostatni rząd najbardziej oddalonej od sceny strefy; takie biedabilety,
ale na szczęście widownia w Takarazuce zrobiona jest bardzo dobrze i wszystko
widać nawet z takiej odległości, tylko małe). Tu mała dygresja: widzielibyście
tę kolejkę. Ustawiłyśmy się godzinę przed otwarciem kas, ale czoło peletonu
stanowili ludzie w śpiworach i na krzesełkach rybackich z termosami. A to nie
było jakieś specjalne przedstawienie dla wybranych.
Widok z 当日B席 |
Udało
mi się więc zobaczyć sztukę traktującą o życiu Szekspira (chociaż nie wiem, co
by prawdziwy Szekspir na to powiedział) połączone z rewią o chwytliwym tytule „Hot
Eyes”, oraz przedstawienie oparte na mandze „Rurōni Kenshin”, którą wiele osób
zna i kocha. Po niej nie było jakiejś wielkiej rewii, ale tradycyjnie wszystkie
występujące wcześniej aktorki coś tam potańczyły, a na koniec wyszły się
ukłonić (te grające najważniejsze role
miały wtedy na plecach wielkie, pierzaste skrzydło-ogony, tym większe, im
ważniejsza postać; z tego co wiem zawsze tak się kończy).
Podobało
mi się zdecydowanie bardziej, niż się spodziewałam. Po pierwsze: nie przepadam
za musicalami. Po drugie, nie byłam przekonana co do tych kobiet grających
facetów. A jednak, wygląda to wszystko dobrze. To znaczy jest przesadzone,
oczywiście. Na koniec wrzucę link do oficjalnego konta Takarazuki na Youtube i
polecam serdecznie pooglądać te wszystkie pióra, cekiny (mój ulubiony element, bo
ze strefy B postać w kostiumie z cekinami wygląda jak kula na dyskotece :) ) i
srebrne makijaże. Ale taka jest koncepcja: jesteśmy w bajce. Kiedy się to kupi,
reszta to już sama przyjemność, bo w większości aktorki śpiewają i tańczą
świetnie (nie, żebym była ekspertką), muzyka jest przyjemna (orkiestra na
żywo!) i japoński też zdecydowanie łatwiejszy w odbiorze niż na kabuki.
Oczywiście, były tez osoby, które „wdepnęły” w temat dużo bardziej niż ja i
teraz są częstymi gośćmi na przedstawieniach (dlatego też tym mniej czuję się
kompetentna w temacie, ale mój blog moje małpy), ramię w ramię z szalonymi
Japonkami. No dobra, szalonym Japonkom nikt nie dorówna. Dlaczego?
Przykładowe gazety TYLKO o Takarazuce |
Ponieważ
fandom Takarazuki to jakiś odjazd, w dobrym i złym sensie. Dobrym, bo teatr to
zawsze teatr, całkiem niezłe hobby. Złym, bo przeginają. Z uwielbieniem dla
swoich 贔屓 (hiiki, słowo określające
ulubieńca, którego nauczyłam się dopiero z tej uroczej książeczki), a może
właściwie z okazywaniem tego uwielbienia. Przeraziły mnie trochę opowieści o 遠征 (ensei, dosł. „ekspedycja, trasa
(koncertowa)”), czyli wyjazdach do innego miasta (Takarazuka oprócz głównej
siedziby ma jeszcze teatr w Tokio, okazyjnie daje też występy w innych miejscach)
tylko po to, żeby zobaczyć przedstawienie. No, zrozumiałabym jeszcze, gdyby to
było jedyne takie przedstawienie w historii Japonii. Na dekadę. W roku. Ale
(cała moja wiedza jest zaczerpnięta z książki i Instagrama, ale w ten sposób
opiera się na zeznaniach samych zainteresowanych, więc mogę sobie pisać) fanki
oglądają kilka razy TĘ SAMĄ sztukę. Ba, kilka. Moje ulubione wyznanie należało
do pani w średnim wieku, która na Takarazukę chodzi średnio 210 razy w roku.
Przypominam, że zwykle rok ma 365 dni. Do the maths. ILE TO JEST KASY?! Plus
wszystkie możliwe pamiątki, płyty DVD, słodycze (nowe serie ciastek na każde
przedstawienie; sklep wewnątrz teatru, ale nie można robić zdjęć, sorry),
teczki, kubki, gazety (oczywiście, że są
specjalne gazety o Takarazuce; w sklepie można też kupić wszystkie inne tytuły,
które w tym momencie publikują coś o jakiejś aktorce i te artykuły są
zaznaczone na egzemplarzu wystawowym), zdjęcia… Oczywiście, zakładam że do
takich ekstremów dochodzą tylko fanki (i fani, jacyś tam faceci ponoć też są),
które na to stać. No i jest to tylko jakiś ułamek całości, pewnie nie aż tak duży (z drugiej strony, "ekspedycje”
i przygotowywanie się na fanowskie spotkanie z idolką niczym na ważną randkę
były przedstawione w książce jako normalka).
Do
pewnego stopnia to rozumiem. Aktorki Takarazuki (mówię tu o otokoyaku, bo to one cieszą się większą
sympatią i ogólnie, i u mnie) są cool. Wysokie (to znaczy jak na Japonki, a
podczas sztuk i tak noszą obcasy), szczupłe, z zadziornymi krótkimi fryzurami
(no ale ja osobiście takie lubię, więc może nie jestem obiektywna), zachowujące
się trochę po męsku, a może po prostu z mocnym charakterem (chociażby wyuczonym
do roli, nie pytałam). Trochę nie z tego świata (ponoć nigdzie nie wolno
podawać, ile mają lat, przynajmniej aż do zakończenia kariery). Co prawda kiedy
zmyją ten szalony, teatralny makijaż przestaję widzieć w nich granych mężczyzn
(myślę, że osoby nieprzyzwyczajone do mangowej wersji męskiego piękna nigdy by
ich tam nie dostrzegły), nadal za to widzę fajną babkę, z której trochę by się
chciało wziąć przykład.
To
znaczy śpiewać nigdy się nie nauczę. Ale na przedstawienie pójdę jeszcze
przynajmniej raz.
Obiecany
link do Takarazuki plus mały trailer tej sztuki o Szekspirze – gdybyście nie
wiedzieli, na który filmik się zdecydować. Myślę, że dobrze pokazuje, jakie to
show.
次回:Last month, ale po nim zabiorę Was na chwilę do Nagoyi,
gdzie szukałam śladów Ody Nobunagi i… czegokolwiek, co można by zwiedzić w
okresie noworocznym!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz