Dobra, zabieram się za ten post o Halloween, bo zaraz minie
listopad i wszyscy zapomną, że coś takiego w ogóle było. Nigdy jakoś nie miałam
zamiaru obchodzić tego święta (z racji religijno – ideologicznych), ale
naczytałam się w Internecie, jakie to osobliwości można tego dnia spotkać na
ulicy w większych miastach Japonii i stwierdziłam, że warto się przekonać, a
nuż trafi się Gintoki (trafił się, ale mocno naciągany). Japończycy ponoć lubią
Halloween, jak – mam wrażenie – większość amerykańskich rzeczy (oprócz baz na
Okinawie, hehe, żenująco – kontrowersyjny żart prowadzącego). Wątpię, żeby
łączyło się to z kultem zmarłych (tak jak i u nas się nie łączy, chociaż
dzieciaki w coraz większych grupach biegają z torbami na cukierki po ulicy), od
tego Japonia ma sierpień i święto Obon. Ale czemu by nie przebrać się i nie pójść
na imprezę? To w sumie jak cosplay.
Głodne wrażeń zaopatrzyłyśmy się w podstawowe akcesoria do
udawania, że jesteśmy przebrane (ja – kapelusz z Daiso za 100 jenów, reszta –
pomalowane twarze) i ruszyłyśmy do tzw. Amerykańskiej Wioski (アメリカ村, amerika mura), czyli zasadniczo
niewielkiego skwerku nieopodal dworca Nanba. Po drodze opadł nas cień
niepewności (opadał kilka razy), bo coś mało ludzi było przebranych. W sumie
nikt. Pomyliłyśmy dni? Japończycy świętują kiedy indziej? O co chodzi?
Na szczęście już po dotarciu na miejsce stało się jasne, że
nic nie pomyliłyśmy. Ludzi było aż za wiele i momentami musiałyśmy przeciskać
się przez napierający tłum duchów, pokemonów, Mario i Luigich oraz wszelkich
innych postaci, które może nie zawsze są straszne (czy o to chodzi w Halloween?
Właściwie nie orientuję się aż tak dobrze), ale najwidoczniej łatwo było się
przebrać. Czy jakiś strój zaparł mi dech w piersiach? Niezbyt, chociaż niektóre
wyglądały na kosztowne i czasochłonne. No, spodobał mi się Kaneki Ken z Tokyo Ghoul, ale to dlatego, że wydawał
się przystojny (z drugiej strony, pół twarzy zasłaniała cwaniakowi maska,
rzeczywistość mogła być inna) i – ze względu na swoją irracjonalność – logo igrzysk
w Tokio z 2020 roku (tak, to, z którego w końcu zrezygnowali; może to był duch
loga?). No, może dech zapierały mi trochę niektóre kobiece stroje, ale głównie
przez to, z jak niewielkiej ilości materiału się składały (zwłaszcza biorąc
pod uwagę panującą w nocy temperaturę). No ale trzeba się pokazać, co tam
zapalenie płuc.
Na szczęście naturalny kostium gaijina okazał się
skuteczniejszy w przyciąganiu uwagi, niż jakiekolwiek rozbieranki. Biorąc pod
uwagę nasz znikomy wkład w przygotowania szokujące było to, ile osób podbijało
do nas i chciało sobie robić zdjęcia. Z nami? Po co? Żeby mieć obcokrajowca na
fotce? Mało ich w Osace? Przestałam liczyć po piętnastym razie i pierwszej
propozycji modelingu.
Ale raz nawet dostałyśmy cukierki :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz