Tak więc dzisiaj był ostatni dzień naszego stażu w Kikkasō.
W przeciwieństwie do poprzednich sekcji, tym razem
postanowiłam poczekać z ferowaniem opinii aż do zakończenia, co wyszło mi na
dobre, bo w ciągu ostatnich dwóch tygodni mój staż wskoczył na wyższy level. Aczkolwiek
uczucia me pozostają mocno mieszanymi. Dlaczego?
Praca w Kikka - detal (papcie kupione nakładem własnym) |
Najpierw tak: Kikkasō jest
piękne. Naprawdę japońskie, z tymi wszystkimi fusumami (przesuwane, „papierowe” drzwi), tatami (maty z trawy), niskimi stołami, drewnianym ofuro i personelem, popierniczającym po
tym wszystkim w samue (taki ciuszek
składający się z portek i koszuli wyglądających bardzo japońsko) i tabi (białe skary z jednym palcem).
Personelem zaś – oprócz kachō, czyli
szefa i kucharzy, którzy liczą się
oddzielnie– są zasadniczo same laski ( Darek początkowo miał nawet nie dostać
dla siebie samue, bo NIE BYŁO MĘSKICH,
ale potem nasza przełożona coś mu tam - randomowo, bo randomowo – wyszukała).
Kikka to tzw. 別館 (bekkan – na angielski
tłumaczone jako annex), co oznacza
mniej więcej tyle, że należy do hotelu, ale stoi po drugiej stronie ulicy, ma
osobne wejście i ogród, nawet karpie ma własne. Oprócz trzech pokoi
przeznaczonych dla nocujących gości, w środku znajdują się przede wszystkim
dwie sale restauracyjne – jedna na 12 stolików, druga na 4 (w razie potrzeb
konfiguracja stołów ulega zmianie zgodnie z życzeniem klienta i przy pomocy
naszych mięśni), oraz tzw. 個室 (koshitsu), małe pokoiki, w których można zjeść
śniadanie/lunch/kolację w prywatnym gronie.
To jest samue (i kawałek parkingu) |
Kim byliśmy w Kikkasō? Zacznę od tego, że przez „my”
rozumiem Darka i mnie, ponieważ Ania na własną prośbę spędziła te dwa miesiące
w kuchni Kikka, ucząc się przyrządzania japońskiego jedzenia, oraz krojąc
ogórki i obierając fasolę. Ale była zachwycona, to się liczy. No więc MY byliśmy
zasadniczo kelnerami, z funkcją dodatkową „robienie wszystkiego” – w ciągu tych
dwóch miesięcy miałam więc różnorakie questy: rozkładanie gościom futonów (posłań na podłodze) wieczorem,
składanie ich rano, sprzątanie ofuro
i kibla, czyszczenie lodówek, dzielenie karmy dla karpi na porcje sprzedawane później
klientom, wymiana lodu w pojemniku z wodą dla gości w ogrodzie i wisienka na
torcie, prawdziwe Himalaje omotenashi:
wycieranie mokrych od deszczu parasoli klientów… Chciałabym powiedzieć, że nie
było nudno, ale niestety, często było. Przejście z mega obciążonego klientami
mendaju na Kikkasō, w którym całkowita pojemność największej sali
restauracyjnej równa się pojemności jednego bloku z mendaju… Hum, można było
poczuć różnicę. Czasem po prostu nadchodziły godziny, w których cała robota
została już zrobiona, serwetki poskładane, pałeczki podobierane w pary, nie wysyłali
nas do głównego hotelu na goannaie (a
często wysyłali, przez co musiałam przebierać się w letni mundurek z portierni,
na szczęście bez czapki), pozostawało więc tylko usiąść i się załamać. Albo,
jak dzisiaj, śpiewać z Darkiem pieśni wyzwolenia białych niewolników,
sprzedanych w dzieciństwie na służbę do hotelu.
No właśnie, kolejnym minusem pracy w Kikka było to, że
choćbyś się wziął i skichał (lub zrobił coś bardziej dosadnego) nie mogłeś
dorównać w pracy Japończykowi z jednego powodu - językowego. Dostaliśmy co
prawda na początek menu, ale chyba tylko, żeby pooglądać obrazki, gdyż
składniki poszczególnych zestawów, a co za tym idzie – całe dania, zmieniały
się jak w kalejdoskopie. Jednego dnia to, następnego już zupełnie inna bajka.
Nigdy nie uczyłam się japońskiego od strony kulinarnej, więc niestety bez
słownika nie byłam w stanie zrozumieć, że 玉蜀黍 to
kukurydza (wierzcie mi, kanji związane z jedzeniem to zło, nienawiść i ukryta
pogarda). Dlatego, żeby dobrze przygotować się do tłumaczenia klientowi
elementów dania (obowiązek kelnera w Kikka) musiałabym mieć trochę czasu na
przygotowanie, a niestety zwykle dostawałam na pysk talerz, połączony z litanią
składników i końcowym poleceniem „Idź wydaj.” – nie cały personel (swoją drogą, sympatyczny) rozumiał, że dla mnie trudnością jest nie tyle zapamiętanie
listy elementów dania (choć zdarzały się rzeczy, które dla Japończyków były
codziennością w jadłospisie, a w nas wywoływały reakcję typu „say what?”), co
po prostu ICH NAZW PO JAPOŃSKU. A kiedy już się człowiek nauczył menu, kuchnia
wszystkie zmieniała, bo przyszła nowa fajna dostawa. I tak się bawiliśmy.
Służbowe kimono (dla wszystkich takie samo) |
TROCHĘ CZASU zajmowało nam też przekonanie innych, że damy
radę zrobić coś WYMAGAJĄCEGO ODPOWIEDZIALNOŚCI. O ile się nie mylę, byliśmy
pierwszymi nie-Azjatami pracującymi w Kikka i czasem miało się wrażenie, że
trochę boją się pokazać nas gościom (choć ich reakcje były w 90% pozytywne i
nieraz spędziłam długie minuty na klęczkach – obsługa niskiego stolika to też
beka – przy jakiejś ciekawej świata babci). To z kolei spowodowało mój mały
bunt, bo przez długi czas nie chcieli dać mi zmiany na kolację, przez co nie
miałam okazji pracować w kimonie (korelacja: na kolacjach i przy obsłudze wesel
kelnerki noszą tu kimona), a to było moje marzenie od kiedy moja noga postała
na hakońskiej ziemi. W końcu postanowiłam więc uwolnić swoją niejapońskość i
POWIEDZIEĆ WPROST, O CO MI CHODZI. I, wow, udało się. Zaczęłam pracować
wieczorami (choć po pierwszym pragnęłam umrzeć, tak bardzo poziom trudności
różnił się od śniadania i lunchu), miałam okazję obsługiwać kilka wesel (doświadczenie
w targaniu dwupiętrowego tortu z hotelowej piekarni do Kikka w kimonie i geta
na nogach – bezcenne) i już wiem, jak to w Japonii wygląda (w Polsce milion
razy fajniej), w końcu nawet pracowałam na 個室, z tym całym cyrkiem witania klienta na
klęczkach i przesuwania fusumy obiema
rękami i, siema, oczywiście klęcząc. Geisha style. Zrobiłam więc level up i automatycznie
wzrosło moje zadowolenie (początkowo serio TAKIE SE) tym stażem.
Poza tym perfekcyjnie roluję teraz oshibori (małe wilgotne ręczniczki, które dostajesz w każdej japońskiej
restauracji przed posiłkiem, żeby wytrzeć ręce).
Nie wiem, czy nauczyłam się MNÓSTWO (choć z pewnością będę
musiała zajrzeć w głąb duszy i się DOWIEDZIEĆ na potrzeby pisania raportu z
tego etapu praktyk) w Kikkasō, ale na pewno było warto tu przyjść. Pomijając już
same elementy dań, ich ilość i wygląd (śliczne, śliczne, małe, ale śliczne i
chwiejne – najgorzej, jak ci się groszek przewrócił w czasie transportu z
kuchni na salę), sam sposób podawania jedzenia i napojów w washoku zakrawa na odrębną filozofię (ale co tam, podczas mojego
debiutu w kimonie jeden z klientów skomplementował mnie, że nalewam mu piwko
jak prawdziwa maiko, no tyle wygrać).
Do tego możliwość zobaczenia „od środka” ryōkanu (liczącego sobie ponad stówkę,
z zaznaczonym miejscem, w którym kiedyś spał cesarz Shōwa i oficjalną zgodą
dworu na używanie cesarskiej chryzantemy jako logo) sprawia, że… no dobra,
mogłam sobie porolować te ręczniczki.
A od jutra… FRONTO (zjapońszczone front desk - recepcja).
Kto wie, może to mój Hotel Delfin? ;)
Jednopalczaste skary, moje ulubione. ; )
OdpowiedzUsuńI Hotel Delfin - mmm, jak literacko!
A poza tym, to pisz trochę bardziej po polsku - nie chodzi mi o japoński, tylko angielski - levele, questy - Rej się w grobie przewraca... ^ ^