Rzut okiem na targ |
Zaczynam
od realizacji kolejnego punktu na mojej liście „Things to do in Japan” – wizyty
na targu Tsukiji (築地市場) – największym targu ryb i ogólnie pojętych owoców
morza w Tokio, znanym w ostatnich latach z tego, że przyciąga niemal tylu
turystów, co kupujących. Aby ułatwić trochę – i tak ciężkie - życie zalewanych
falą zwiedzających (jakże trafna metafora, piąteczka) handlarzy i rybaków wprowadzono
restrykcje, zgodnie z którymi na codzienną aukcję tuńczyków może wejść jedynie do 120 osób, ale tym się nie
martwiłam, bo aukcja ta zaczyna się o 5 rano, czyli o tej samej godzinie, o
której startują pierwsze tokijskie metra. Nie było szans, chyba, że spałabym na miejscu
gdzieś w pudle po ostrygach od poprzedniego dnia. Zadowoliłam się więc klasycznym
zwiedzaniem, czyli łażeniem pomiędzy wiadrami z przeróżnymi istotami (nie daję
głowy, że wszystko było jadalne – a już na bank nie dla mnie) z aparatem w
jednej dłoni i zakupionym na miejscu świeżym onigiri (z 明太子/ mentaiko, ikrą ryby, której nazwa nie tłumaczy się na polski) w drugiej.
Rzut okiem na moje śniadanie |
Pogoda mi
dopisała, wbrew ciągnącym się od tygodnia zapowiedziom tajfunu nr 8 („Po co
imiona dla tajfunów, skoro jest ich tak dużo?” – agencje meteorologiczne w
Japonii), który miał przetaczać się nad Kantō niemal godzina w godzinę wtedy,
kiedy ja miałam przetaczać się z Hakone do Tokio pociągiem. Znając ostrożność
lokalnych kolejarzy, oczyma duszy widziałam pociągi stojące przez trzy dni, ale
– ku mojej radości – obudziwszy się owego dnia rano za oknem nie ujrzałam
połamanych drzew i spanikowanych ludzi, tylko bezchmurne niebo i 33 stopnie
(stopni nie ujrzałam, bo nie mam termometru, ale szybko je poczułam). Trochę
nas ten imponujący tajfun minął (nie narzekam, w innych częściach kraju narobił
bałaganu), ale nie ominęła za to kilkudniowa świetna pogoda, która – jak się
dowiedziałam – przychodzi zawsze po przejściu tego rodzaju zjawiska. Miodzio.
Siemano, mogę się tylko domyślać, kim jesteście |
Do
Tsukiji dotarłam przed 9 rano, czyli tak, by trafić idealnie na moment otwarcia targu dla turystów. Nie
całego, ponieważ wyznaczono strefy, gdzie można się pałętać. Nie ma problemów z
orientacją, bo na wejściu dostajesz mapkę, wystarczy tylko zorientować się, w
którą stronę masz ją trzymać (jeeednak
nie było to w moim przypadku tak od razu). Przy okazji sprawdzają, czy nie
przyczłapałeś się w sandałach, ponieważ wejście jest tylko w pełnych butach
(brodząc później w wodzie z akcentami rybiej krwi gdzieniegdzie przyznałam
rację temu, kto to wymyślił). Później nie ma już zasadniczo dużych ograniczeń,
może z wyjątkiem klauzuli przyzwoitości, to znaczy: nie być zbyt upierdliwym
dla ludzi, którzy tam pracują. I nie dać się przejechać wózkiem do transportu
ryb.
To dość imponujące |
Ach,
czegóż ja tam nie widziałam… No właśnie, czegóż, nie znam nazw 80% tych
stworzeń. Było dużo macek, krewetek, ryb z dużymi oczami i w dziwnych kolorach,
ostryg oraz królów imprezy – tuńczyków o głowach większych niż moja. Serio, nie
wiem, czy to można nazwać jeszcze „rybą”, czy już „potworem morskim”. Ale pan z
nożem obrabiający takiegoż tuńczyka (konkretnie pozbawiający go owej głowy)
pozostawał niewzruszony.
Poza „świeżonkami”
prosto z targu, nieopodal w knajpkach można było się nieźle najeść owoców morza
za więcej (zestawy lunchowe z sashimi = surową rybą) lub mniej (moje onigiri,
małże do samodzielnego wyssania, tanie kaiten zushi – do wyboru, do koloru).
Najbardziej zdziwił mnie ogrom straganów sprzedających 卵焼き
(tamagoyaki; omlet z jajka w wersji japońskiej, czyli bardzo gruby i pokrojony w kostki),
bo co ma piernik do wiatraka? Ale kto wie, może między rybami a jajkami
istnieje jakaś tajemnicza korelacja, której nie chwytam. Ogólnie, było żarcie,
więc wypad nie mógł się nie udać.
Tak
właściwie spędziłam w Tokio trzy dni, w ciągu których zdołałam milion razy jeść
lody i pic kawę z McDonalda, dorobić się odcisków, odwiedzić groby 47. samurajów i Nihonbashi,
obkupić się na największej przecenie mojego życia w H&M, wzbogacić o
milion książek i KUPIĆ KIMONO, ale o dwóch z tych rzeczy (czyt. kimono i moje
skromne sposoby na kupowanie tanio w Japonii) jeszcze tutaj napiszę, a więc
trzymajcie kciuki za moją wenę i grafik pracy ;)
Dobra, dodam komentarz po raz trzeci, a co tam.
OdpowiedzUsuńBardzo podobała mi się notka, taka typowo podróżnicza, propsy, wow. Inspirująca max. Piąteczka za metaforę, faktycznie. ^ ^ Trzymam kciuki za grafik pracy, bo wena, to wiesz, bez niej też da radę.
Opaliłaś się?