Kabukiza nie jest budynkiem małym. |
Pojechaliśmy więc do Kabukizy (dzisiejszą notkę sponsoruje
bardzo karkołomna fleksja) w Ginzie, by zobaczyć sztukę, a właściwie – jak to w
kabuki – kilka mniejszych sztuk składających się na jedną całość, trwającą
blisko 5 godzin (na szczęście z przerwami). Zaczęło się od widowiska tanecznego
(春霞歌舞伎草紙 , czyli, sugerując się
tytułem, sztuka inspirowana motywem
wiosennej mgły, eee… Tłumacz Roku), przeszło przez – moją ulubioną – Opowieść
O Lasce, Która Straciła Rękę, A Potem Każdy Okazał Się Być Spokrewniony Z
Każdym (実盛物語, Opowieść
Sanemoriego) i trzecią sztukę, na której wygasili światła i pół sali przysnęło
(大石最後の一日, Ostatni
Dzień Oishiego, czyli kolejna wariacja na temat historii 47 rōninów), a
skończyło się znów tańcem i żarcikami, które nie zawsze chwytaliśmy (お祭り, Święto). Ogólnie mało byśmy chwytali (osiemnastowieczny
japoński, yaaay), gdyby nie sprytne małe urządzonka ze słuchaweczką (które wypożyczyła
dla nas PUSE - opiekun stażystów na wycieczce), nadające na żywo tłumaczenie –
dla nas na angielski, dla Koreanek na koreański, dla reszty Japończyków „z
japońskiego na ich”.
Kurtynę też przesuwali biegający ludzie, so retro |
Moje ulubione fragmenty sztuki to – pomijając historię laski
i jej ręki – z pewnością dwóch facetów grających konia (jednego) i koleś –
parawan (rozumiem, że według koncepcji ludzie ubrani na czarno i z zasłoniętą
twarzą nie istnieją i nawet jak podają coś aktorom na scenie, to mamy udawać,
że ich nie ma, ale KOLEŚ ROBIŁ ZA PARAWAN!). Poza tym faceci w roli kobiet byli
niepokojąco przekonujący, albo to ja się tak wkręciłam w historię (może pomagał
fakt, że miałam daleko do sceny i nie zabrałam okularów, w związku z czym
szczegóły fizjonomii twarzy mnie jakoś nie rozpraszały). Oprawa całości przepiękna,
zdecydowanie warto było to wszystko zobaczyć i jakoś poukładać sobie ten OGROM
WIEDZY przyswojony na zajęciach z literatury japońskiej (w tym roku uciekłam
przed egzaminem aż do Japonii, co wymyślę w przyszłym?). Sama Kabukiza też robi
wrażenie (nie chciała mi się zmieścić w kadrze, musiałabym przechodzić na
przeciwną stronę ulicy, jakiś tryliard metrów i trzy przejścia podziemne dalej),
ale bardziej z zewnątrz, w środku fajna jest głownie scena i ruchome schody.
Zdjęć nie można było robić i pilnowały tego panie strategicznie porozsadzane na
widowni, więc musicie się zadowolić jedną fotką kurtyny z perspektywy 3. sektora.
W firmie rozeszły się ploty o tym, jak dużo zjedliśmy, HEH |
Po kabuki przyszedł czas na ŻARCIE – i to nie byle jakie, bo
sushi w Ginzie. TABEHŌDAI SUSHI W GINZIE. Ale zgadnijcie, kto płacił (podpowiedź:
nie ja), więc było super. Tutaj mały grzech: jadłam wieloryba. One giną,
Japończycy tłuką się z całym światem o prawo do połowów (i bez tego prawa
łowią), a ja zeżarłam. I był dobry. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jeden
kawałek, bo byłam ciekawa, czy bardziej mięso, czy jednak ryba. Jednak
pośrodku. Ale lepsze niż surowa konina, którą wcinałam na ostatniej imprezie z
szefem (wtedy mi smakowało, bo popijałam piątym umeshū).
Co tam Tokio, mnie macie oglądać! |
Zwieńczeniem dnia był wjazd na Skytree, wieżę z najwyższym
(i chyba najdroższym, 3000 jenów za wjazd na samą górę) punktem widokowym w
mieście. Dobrze wcelowaliśmy w porę dnia, więc po wjeździe windą (z magicznym
przyspieszeniem i jedną ścianą z jakimś rodzajem weneckiego szkła, przez które
czułam się jak TUTAJ, tylko nie mam takiej czaderskiej yukaty) mogliśmy
podziwiać nocną panoramę Tokio. A jest ona godna podziwu. Szkoda tylko, że mój
aparat trochę nie wytrzymał presji i cały czas robił niewyraźne zdjęcia. Choć
na sam koniec podołał, efekty widać poniżej.
W przyszłym roku próbujemy swoich sił w K-popie |
Ogólnie Skytree polecam, ale tylko,
jeśli ktoś za Was zapłaci, bo straszne zdzierstwo (może muszą im się jeszcze
zwrócić koszty budowy, które musiały być niemałe, NO ALE EJ).
A więc… Taki był początek czerwca – miesiąca, w którym byliśmy
wszędzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz