wtorek, 17 czerwca 2014

Trochę wysoka kultura, a trochę jak zwykle, czyli kabuki i Skytree

Najbardziej widocznym i odczuwalnym znakiem tego, że nasz staż dobiega powoli końca jest fakt, że Koreanki, które przyjechały przed nami, w zeszłym tygodniu wróciły już do domu (drugim znakiem jest rozpoczęcie pracy w Kikkasō, ale to w następnym wpisie). Zanim to się jednak stało (i zanim poszliśmy na imprezę pożegnalną do hotelowego baru, co wspominam jak najczulej) firma postanowiła się szarpnąć i ukulturalnić swoich stażystów, fundując im bilety na kabuki. Tak, moja firma jest fajna (zwłaszcza szef, mimo, że poznaliśmy się pod kiblem - ale o tym też kiedy indziej).

Kabukiza nie jest budynkiem małym.
Pojechaliśmy więc do Kabukizy (dzisiejszą notkę sponsoruje bardzo karkołomna fleksja) w Ginzie, by zobaczyć sztukę, a właściwie – jak to w kabuki – kilka mniejszych sztuk składających się na jedną całość, trwającą blisko 5 godzin (na szczęście z przerwami). Zaczęło się od widowiska tanecznego (春霞歌舞伎草紙 , czyli, sugerując się tytułem, sztuka inspirowana motywem wiosennej mgły, eee… Tłumacz Roku), przeszło przez – moją ulubioną – Opowieść O Lasce, Która Straciła Rękę, A Potem Każdy Okazał Się Być Spokrewniony Z Każdym (実盛物語, Opowieść Sanemoriego) i trzecią sztukę, na której wygasili światła i pół sali przysnęło (大石最後の一日, Ostatni Dzień Oishiego, czyli kolejna wariacja na temat historii 47 rōninów), a skończyło się znów tańcem i żarcikami, które nie zawsze chwytaliśmy (お祭り, Święto).  Ogólnie mało byśmy chwytali (osiemnastowieczny japoński, yaaay), gdyby nie sprytne małe urządzonka ze słuchaweczką (które wypożyczyła dla nas PUSE - opiekun stażystów na wycieczce), nadające na żywo tłumaczenie – dla nas na angielski, dla Koreanek na koreański, dla reszty Japończyków „z japońskiego na ich”. 

Kurtynę też przesuwali biegający ludzie, so retro
Moje ulubione fragmenty sztuki to – pomijając historię laski i jej ręki – z pewnością dwóch facetów grających konia (jednego) i koleś – parawan (rozumiem, że według koncepcji ludzie ubrani na czarno i z zasłoniętą twarzą nie istnieją i nawet jak podają coś aktorom na scenie, to mamy udawać, że ich nie ma, ale KOLEŚ ROBIŁ ZA PARAWAN!). Poza tym faceci w roli kobiet byli niepokojąco przekonujący, albo to ja się tak wkręciłam w historię (może pomagał fakt, że miałam daleko do sceny i nie zabrałam okularów, w związku z czym szczegóły fizjonomii twarzy mnie jakoś nie rozpraszały). Oprawa całości przepiękna, zdecydowanie warto było to wszystko zobaczyć i jakoś poukładać sobie ten OGROM WIEDZY przyswojony na zajęciach z literatury japońskiej (w tym roku uciekłam przed egzaminem aż do Japonii, co wymyślę w przyszłym?). Sama Kabukiza też robi wrażenie (nie chciała mi się zmieścić w kadrze, musiałabym przechodzić na przeciwną stronę ulicy, jakiś tryliard metrów i trzy przejścia podziemne dalej), ale bardziej z zewnątrz, w środku fajna jest głownie scena i ruchome schody. Zdjęć nie można było robić i pilnowały tego panie strategicznie porozsadzane na widowni, więc musicie się zadowolić jedną fotką kurtyny z perspektywy 3. sektora.

W firmie rozeszły się ploty o tym, jak dużo zjedliśmy, HEH
Po kabuki przyszedł czas na ŻARCIE – i to nie byle jakie, bo sushi w Ginzie. TABEHŌDAI SUSHI W GINZIE. Ale zgadnijcie, kto płacił (podpowiedź: nie ja), więc było super. Tutaj mały grzech: jadłam wieloryba. One giną, Japończycy tłuką się z całym światem o prawo do połowów (i bez tego prawa łowią), a ja zeżarłam. I był dobry. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jeden kawałek, bo byłam ciekawa, czy bardziej mięso, czy jednak ryba. Jednak pośrodku. Ale lepsze niż surowa konina, którą wcinałam na ostatniej imprezie z szefem (wtedy mi smakowało, bo popijałam piątym umeshū).

Co tam Tokio, mnie macie oglądać!
Zwieńczeniem dnia był wjazd na Skytree, wieżę z najwyższym (i chyba najdroższym, 3000 jenów za wjazd na samą górę) punktem widokowym w mieście. Dobrze wcelowaliśmy w porę dnia, więc po wjeździe windą (z magicznym przyspieszeniem i jedną ścianą z jakimś rodzajem weneckiego szkła, przez które czułam się jak TUTAJ, tylko nie mam takiej czaderskiej yukaty) mogliśmy podziwiać nocną panoramę Tokio. A jest ona godna podziwu. Szkoda tylko, że mój aparat trochę nie wytrzymał presji i cały czas robił niewyraźne zdjęcia. Choć na sam koniec podołał, efekty widać poniżej. 
W przyszłym roku próbujemy  swoich sił w K-popie
Ogólnie Skytree polecam, ale tylko, jeśli ktoś za Was zapłaci, bo straszne zdzierstwo (może muszą im się jeszcze zwrócić koszty budowy, które musiały być niemałe, NO ALE EJ). 

A więc… Taki był początek czerwca – miesiąca, w którym byliśmy wszędzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz